Wokalistka, aktorka, autorka tekstów. Zdobywczyni nagrody publiczności w Sopocie w konkursie Pamiętajmy o Osieckiej. Śpiewa gospel, choć nieobcy jest jej również alternatywny pop. Związana od kilku lat z Teatrem Muzycznym Capitol we Wrocławiu, gdzie kreuje ostatnio postać Agnieszki w Blaszanym bębenku. Mówi o sobie, że jest raczej nieśmiała i introwertyczna, choć ja absolutnie nie widzę tego na scenie – szczególnie, gdy w grę wchodzi kreowanie postaci Roxie Hart w Chicago w Krakowskim Teatrze Variété, w którym to właśnie udało mi się z nią porozmawiać. Przed Państwem Alicja Kalinowska.
(Rozmowa miała miejsce 07.09, jeszcze przed premierą Blaszanego bębenka, stąd pytania o przygotowania do tej roli.)
Znasz Roxie już ponad rok. Jaka ona jest?
Roxie jest trochę nieobliczalna. Zawiera w sobie wszystko tak naprawdę. To jest taka trochę everywoman. Jest bardzo dziwnym kolażem – jest cwana, czasami nieprzytomna i w tej nieprzytomności taka głupiutka, ale ma przy tym, o dziwo, dużą inteligencję, spryt i cwaniactwo. No i jest bezwzględna, ewidentnie.
Czy nauczyła Cię czegoś ta rola?
To zależy, jak na to spojrzeć: czy uczy czegoś sama rola, czyli postać, jej historia i fabuła spektaklu, czy praca nad rolą jako proces. Myślę, że w obu kwestiach można by wymieniać w nieskończoność. To jest tak, że przy takiej pracy można się dokopać do wielu rzeczy w sobie. Zresztą dlatego lubię ten zawód. Myślę, że w każdym z nas tkwi i to szaleństwo Roxie, jej bezczelność oraz dążenie do celu, i jednocześnie skromność, nieśmiałość i niewinność. Każda kobieta prawdopodobnie ma albo chciałaby mieć prywatnie cały ten zestaw cech – że tutaj i słodziak, i dziecko, a momentami vamp. Takie żonglowanie to była świetna zabawa. Jeśli udało mi się tak zbudować te rolę i tak jest odczytywana Roxie, to bardzo się cieszę.
Sama praca nad spektaklem wymagała bardzo dużo dyscypliny ode mnie osobiście, ale i od całego zespołu. Wojtek Kościelniak tworzy spektakle bardzo precyzyjnie. Momentami wręcz chirurgicznie pod względem inscenizacji, rytmów, dynamiki, tempa. Dużo rzeczy jest do zrobienia w szybkich tempach i przy częstych powtórzeniach i to mocno kształtuje warsztat, ale fajnie też układa pewne rzeczy w swego rodzaju przegrodach. To daje potem taki komfort, że gdy wychodzimy po dłuższej przerwie niegrania spektaklu, to ta konstrukcja nie ma szans się zawalić. Ona może się ewentualnie mienić innymi kolorami, lekko przechylać na którąś stronę, ale to jest bardzo solidna konstrukcja i Wojtek Kościelniak z tego zresztą słynie. Kto z nim pracował, ten wie. Tam nie ma miejsca na przypadki. Improwizacja jak najbardziej, ale w ścisłych ramach.
Czy Roxie jest inna niż rok temu, w dniu premiery?
Mam wrażenie, że Roxie pozwala sobie na coraz więcej (śmiech). Rozsiadłam się w tym i ukochuję ją coraz bardziej ze spektaklu na spektakl. Mam wrażenie, że forma, w którą zostaliśmy włożeni, jest tak szeroka i pojemna, że tutaj można w zasadzie wszystko: i wydurniać się, i lecieć w dramaty – to wszystko jest tak spięte w całość, że zawsze będzie spójne. Czyli praktycznie wszystkie chwyty dozwolone. I my się w tym faktycznie mościmy. Różne rzeczy podochodziły – jakieś głupotki, jakieś gagi, żarty, czy z drugiej strony całkiem poważne nerwy, złości i tupanie nogami. To cały czas się zmienia rzeczywiście i ma jeszcze więcej odcieni, mam wrażenie.
Ja byłem na Chicago dwa miesiące temu, czyli u schyłku sezonu już właściwie, bo to był przedostatni spektakl, więc też bardzo żałuję, że nie widziałem tej ewolucji od początku, mimo że już teraz dostrzegam, że było troszeczkę inaczej.
A byłeś też na wersji ze mną czy z Basią?
Z Tobą, choć z Kasią Osipuk jako Velmą, więc tutaj była zmiana.
To ja chyba Ciebie powinnam zapytać, jak Ty to widzisz (śmiech).
No według mnie troszeczkę się tam zmienia. Też nie wiem, na ile to jest kwestia przerwy czy może jakiejś improwizacji, ale też tak jak z Sabiną rozmawiałem, myślę, że tutaj dużą rolę odgrywa publiczność, która w jakiś określony sposób reaguje, nakręca czy wymusza pewne zmiany.
Tak, to jest zdecydowanie istotny aspekt. Nasza temperatura w dużej mierze zależy też od publiczności. No i zapomniałam, że ja mam przecież samo wyjście w publiczność. Dosłownie. No i bardzo różnie to bywa. Czasami nawet zdarza się, że ludzie mi skandują, co też jeszcze bardziej nakręca Roxie, która się cieszy jak dziecko i przeżywa, że ma uznanie.
Roxie Hart wstrząsnęła miastem Kraków – „Chicago” w Krakowskim Teatrze Variété (RECENZJA)
A tak prywatnie – Roxie czy Velma? Która jest według Ciebie bardziej intrygującą postacią?
Dobre pytanie – ja podczas castingu startowałam do roli Velmy (śmiech). Po czym po zaśpiewaniu piosenki pobiegłam szybko po pendrive’a, coś tam jeszcze załatwiałam, porozmawialiśmy i jestem przekonana, że reżyser zobaczył wtedy we mnie trzpiotkę. Wojtek ma nieprawdopodobnego czuja i prawdopodobnie wtedy dostrzegł u mnie w ciele, w motoryce i w oku takiego chochlika, że zaprosił mnie na drugi etap do Roxie. No i tyle, cholera! (śmiech) Ja jestem z natury brunetką i miałam wtedy krótkie włosy i mi się wydawało: Kurde, ja mam takiego pazura, ja się czuję Velmą. Więc tak, prywatnie jest mi bliżej chyba do Velmy.
Reżyser chyba jednak wiedział, co robi. Patrząc na Was – i na Ciebie, i na Sabinę – ciężko jest Was inaczej obsadzić. Jesteście tak zespolone ze swoimi postaciami, że nie potrafię teraz Was wyobraźnią zobaczyć inaczej.
Tak, ale wiadomo, to są też miesiące prób i czasami jest tak, że coś nie siedzi w ciele, potem nagle po wielu tygodniach coś zaczyna funkcjonować i naturalnie się z tym sklejamy. Mi na przykład ciężko było wydobyć z siebie tyle słodyczy. Dlatego uważam, że wszystko jest możliwe w ramach pracy aktorskiej i ja bym chętnie się zmierzyła z rolą Velmy, ale z drugiej strony też muszę przyznać, że rzeczywiście Wojtek Kościelniak jest świetnym reżyserem – również reżyserem castingowym. On potrafi sobie przesiać ludzi i zobaczyć u kogoś konkretnie to, czego chce do danej roli. No i miał nosa.
A co jest dla Ciebie największym wyzwaniem w tej roli?
Czasami dla mnie wyzwaniem jest zmierzyć się z publicznością. Nie zawsze jest na to dzień, bo czasami jest tak, że jest dobry dzień, humory dopisują, jest fajnie, śmiejemy się i jest wesoło, i wtedy łatwiej się odważyć na to spotkanie. Ale ja jestem z natury nieśmiała i raczej introwertyczna… a Roxie totalnie nie (śmiech). I to chyba w próbach było najcięższe. Tak, monolog Roxie, to było najtrudniejsze dla mnie. Złapać, o co chodzi. Ale co? Jak? Ja mam iść do ludzi? I co mam im powiedzieć?
Teraz też przygotowujesz się do nowej, dużej roli. Zupełnie innej niż Roxie – tak mi się wydaje przynajmniej.
A to się jeszcze okaże.
No właśnie – czy jest coś podobnego miedzy Roxie a Agnieszką z Blaszanego bębenka?
To jest bardzo dobre pytanie, bo ja to pytanie niebawem zadam reżyserowi w trakcie prób (śmiech) (rozmowa miała miejsce 07.09, w trakcie przygotowań do premiery Blaszanego bębenka – red.) To, co na 100% łączy te dwie postaci, to jest tęsknota i marzenie. Marzenie za innym życiem. Agnieszka mimo podobnej radości i lekkości ma dużo cięższe życie. Cięższe pod względem doświadczenia i obowiązków jakie na nią spadają. I tym częściej wraca w myślach do swoich młodzieńczych wizji: „a co gdyby”. Będzie nawet cała piosenka – taka scena wizyjna w jej wykonaniu. W przypadku Roxie jest to konkretnie pragnienie kariery i sławy – u Agnieszki kwestia innego życia chyba. Wydaje mi się, że Agnieszka będzie bardziej natchniona i uduchowiona w przeciwieństwie do Roxie. Na pewno mądrzejsza i bardziej empatyczna. Zresztą mam wrażenie, że ta marzycielskość dotyczy każdego człowieka generalnie.
Ale nie każdy to ujawnia tak mocno jak Roxie czy – być może – Agnieszka. W Twojej notce na stronie chóru Soul City wyczytałem, że „Można Cię spotkać w umówionym miejscu o umówionym czasie, jeśli nadal się tam będzie”. Często się spóźniasz?
(śmiech) Ooooj, ja pracuję nad sobą i to bardzo! I już coraz rzadziej się spóźniam. No, ale zdarza się. Choć to też zależy, bo w przypadku pracy w teatrze po prostu nie ma takiej opcji. A na pewno nie w przypadku pracy z reżyserem Wojtkiem Kościelniakiem, który zaczyna rano próbę dziesięć sekund po godzinie dziesiątej, choćby się waliło i paliło. To jest rzeczywiście dobra lekcja na dyscyplinę. Mnie się częściej zdarza spóźniać, jak się spotykam z bliskimi znajomymi, kiedy wiem, że oni sobie siedzą i zaczekają. Dzisiaj mamy telefony i każdy może się czymś zająć i wtedy ta odpowiedzialność tak jakoś trochę spada…
Ale w sprawach zawodowych jest rygor.
No staram się, staram się bardzo.
A śpiewasz jeszcze gospel?
Śpiewam.
Ale już nie w Soul City?
Nie, z Soul City się rozstaliśmy. Ja wtedy zajęłam się swoimi rzeczami, na tamten czas całą energię chciałam poświęcić swojemu autorskiemu zespołowi. Ale śpiewam nadal w Opole Gospel Choir i tam w zasadzie są wszyscy ze składu Soul City. Tam się widzimy, spotykamy i nadal wspólnie muzykujemy.
Tak dopytuję, bo i mnie jest gospel bardzo bliski – śpiewam w Gospel Joy z Poznania.
No proszę, super!
A co z Twoimi innymi projektami muzycznymi? Jest jeszcze na to czas czy teatr pochłania całkowicie?
Nie, myślę że to nie do końca jest kwestia czy jest czas, czy go brak. Rzeczywiście, miałam w pewnym momencie tak, że poczułam coś innego, pewne zmiany, pojawił się teatr i byłam otwarta na to, co niesie każdy dzień, każda przygoda. Studium musicalowe zrobiłam jako trzeci kierunek studiów i tak pomyślałam – kurde, tego jeszcze nie zrobiłam, nie spełniłam jakiegoś tam marzenia. I to tak się samo zaczęło dziać, że tu zagrałam, tam zagrałam. I to aktorstwo mi sprawia ogromną frajdę, bo w pełni mnie oddaje, bo można i pośpiewać, i potańczyć, i gdzieś tam się powygłupiać, i coś poudawać.
W dzieciństwie jakieś inklinacje do wydurniania się miałam, ale wtedy na pewno nie myślałam, że kiedykolwiek zostanę aktorką. Rodzice byli przekonani, że prędzej jakiś kabaret założę. A jakoś tak się życie zaczęło układać, że mnie aktorstwo w pewnym momencie na maxa wkręciło i kręci coraz bardziej. I widzę, jak zawód aktorki wspaniale rozwija, że można wiele granic przekroczyć, można się o sobie dowiedzieć tylu rzeczy. Też konfrontując się w grupie – cały czas jestem wrzucana, z każdym spektaklem, w nowe towarzystwo, w nowe charaktery, to jest wieczne przepracowywanie ego (swojego czy też czyjegoś). To jest również przekraczanie swoich słabości fizycznych, bo trzeba coś zatańczyć, wcielić się w jakąś konkretną postać o zupełnie innej motoryce. A nie umiem, nie umiem… No kurczę – to się naucz.
Gwiazdę trzeba zrobić.
No tak (śmiech). Na akrobatykę się zapisałam z tego tytułu. Daleka droga, żeby robić salta, no ale trzeba było. A na projekty stricte muzyczne będzie jeszcze czas. Nie zamykam tego rozdziału. Na dzień dzisiejszy faktycznie jest na to trochę mniej miejsca i energii. Nieco odeszłam od mojego projektu, który był przez długi czas był dla mnie najważniejszy, czyli zespołu Poprzytula, który założyłam z Kubą Mitorajem. Dzisiaj szukam nowych inspiracji, czekam dobrego momentu.
Poprzytula – Bajka o Siedmiu Krasnoludkach (POSŁUCHAJ)
Zaznaczyłaś przed momentem, że każdy spektakl to są nowi ludzie, nowa energia. Jednak trzon twórców Blaszanego bębenka jest w dużej mierze taki sam, jak przy Chicago. Reżyseruje Wojciech Kościelniak, choreografią zajmuje się Ewelina Adamska-Porczyk. Czy ta współpraca jest inna?
To jest inna praca. Przede wszystkim tutaj, przy Chicago, było dużo bardziej kameralnie i rodzinnie. Tam jest już ponad dwukrotnie większa obsada plus tancerze, plus rzeczywiście wiele zadań tanecznych, które Ewelinka wymyśla dla tancerzy, ale do których my też musimy oczywiście doskoczyć. I mamy w związku z tym kupę roboty.
Wszystko jest jednak jeszcze w toku, więc zobaczymy, jak to będzie. Ja się bardzo cieszyłam na ten „dream team”. Krzysiu (Krzysztof Tyszko – red.) z Ewelinką są już ostatnio duetem nierozłącznym i wspaniale się z nimi pracuje. Do tego jest oczywiście Wojtek, jest Tadeusz Trylski od świateł i doszedł do tego zespołu Mariusz Obijalski odpowiedzialny za muzykę. On napisał wspaniałe piosenki i muzykę i to wszystko dopełnia całości. Ufam tym twórcom. I bardzo się cieszę, bo są to ludzie przede wszystkim zawsze przygotowani i wiedzący, czego chcą. I w ramach tego potem ewentualnie testujemy różne warianty, natomiast jest po prostu komfort, nie ma lenistwa i zrzucania odpowiedzialności tylko na aktora:„to sobie aktor coś tam zagra, sam zaproponuje, sam sobie wymyśli”. Reżyser doskonale wie czego chce. I choreografka też wie, oj wie!
A jest jakaś wymarzona rola, która gdzieś tam na świeczniku czeka?
Jeśli chodzi o musical, to myślę, że Roxie jest taką wymarzoną rolą. Uwielbiam ją. Jak teraz na to patrzę, to widzę, że w najśmielszych wyobrażeniach nie myślałam, że to będzie aż taka frajda, aż takie wyzwanie i będzie tyle do pogrania. Takie właśnie mam czasami przemyślenia w trakcie spektaklu, że jestem już po dwóch piosenkach, po trzech scenach, już zbliżamy się do końca I-go aktu i tak myślę: no, to już z górki. Po czym nagle uświadamiam sobie: przecież jeszcze to, to, to i to… i jeszcze na koniec to i to (śmiech). Więc chyba nie można sobie wyobrazić spektaklu, w którym można by było więcej zaprezentować, więcej pobyć na scenie i po prostu mieć więcej do roboty. Tak więc rzeczywiście to jest bardzo spełniające i bardzo mnie to cieszy. Jestem bardzo szczęśliwa.
Alicję możecie zobaczyć w lutym podczas Chicago w Krakowskim Teatrze Variété (także w walentynki!) oraz w Blaszanym bębenku w Teatrze Muzycznym Capitol we Wrocławiu (obsada na konkretne terminy nie jest jeszcze podana).
2 COMMENTS