Kto obserwuje mnie w social mediach – szczególnie na Instagramie – ten chyba doskonale zna już zdanie, które powtarzam do znudzenia – „Mam ogromne zaległości w serialach”. Jest to niestety ciągle prawda. Nie oglądałem wielu serialowych hitów, nie mam pojęcia, o co chodzi w „Grze o tron”, „Domie z papieru” czy „The Crown” [UPDATE: kilka dni temu zacząłem oglądać “Dom z papieru”!]. Nigdy nie oglądałem “Narcos”, “Breaking Bad”, “Dextera” (w sensie, tego aktorskiego, bo kreskówkę uwielbiałem!), wymiękłem po pierwszym odcinku “Stranger Things”, oglądałem “House of Cards” i “Orange is the new black” i mimo że mi się podobało – to jakoś się to rozmyło i nie dokończyłem tych seriali.
Nie jest to bynajmniej oznaka jakiejś pyszałkowatości czy postawy „skoro wszyscy się tym jarają, to ja nie chcę”. No, może odrobinę jest. Bardziej jednak wynika to z tego, że w normalnym – czyli przedpandemicznym – trybie życia nie mam za bardzo czasu na seriale, a wiem, że jak się w coś wkręcę, to nie ma zmiłuj. Chciałbym wiele z tych klasyków nadrobić, chciałbym też być na bieżąco z wieloma nowymi propozycjami, które się pojawiają i wydają się być interesujące. No a nie można mieć wszystkiego!
Serialowa selekcja jest więc u mnie mocna, rzadko padało też przez to na hitowe tasiemce, bo z takim tempem oglądania, trwałoby to u mnie wieki. No a nierzadko seriale, które mnie interesowały, gdy były jeszcze świeże, tasiemcami zdążyły się stać, nim zdecydowałem się je obejrzeć. („The Crown” ma już 4 sezony?! Serio?!). Był jednak czas, że oglądałem wspomniane wyżej „Orange is the new black”, na bieżąco byłem z „Black Mirror”, na maksa wciągnąłem się i ekspresowo nadrobiłem „Lucyfera”, mogąc być już na bieżąco w oczekiwaniu na sezon nr 5.
2020 – rok zmian
Wiele w temacie oglądania seriali przeze mnie zmienił rok 2020. No i, rzecz jasna, pandemia, home office, wszechobecny lockdown. Nie było jednak od razu tak, że niemogąc wychodzić z domu, siedziałem godzinami przed Netflixem. Tak było teraz, ale do tego wrócę później. W pierwszej fazie zeszłorocznego lockdownu wiosennego miałem duże spadki mocy, wszechogarniającą niechęć do wszystkiego i za nic nie chciało mi się pochłaniać pasjami seriali. Obejrzałem jednak dwusezonowy, bardzo dobry serial „Pose”, przebrnąłem przez trzy sezony „Deisgnated Survivor”, który zapowiadał się świetnie jednak w okolicach połowy mocno siadł. I tak się delikatnie moje serialowe życie toczyło, a wraz z powrotem jako takiej normalności – chęć podglądania poczynań serialowych bohaterów odeszła trochę w niepamięć, a jej miejsce zajęły na powrót długie godziny w pociągach, dużo pracy i nowe projekty zawodowe.
Druga fala – nadrabiam zaległości
Druga fala (sic!) przyszła jednak jesienią, kiedy to znów utknąłem w domu. Z powrotem przeszedłem na home office, na dodatek zachorowałem na COVID-19, więc czasu znowu miałem bardzo dużo. Gorzej z pokładami siły. Gdy jednak nie czułem się źle, pochłaniałem wtedy nałogowo niezbyt ambitne filmy – głównie świąteczne – nadrobiłem „Sex Education” (chociaż jakiś „stary” hit!), zachwyciłem się „The Morning Show”, obejrzałem – i to właściwie zupełnie na bieżąco! – „Gambit królowej” oraz „Emily w Paryżu”. Pod koniec roku obejrzałem też całkiem świeże „Hollywood”, wróciłem do mojego ukochanego „Suits”, a nie chcąc dopuścić choć raz do konieczności nadrabiania po latach, mam już za sobą też „Bridgertonów”, „Lupin” oraz „Firefly Lane”, czyli najnowsze Netflixowe dzieła. Taki ze mnie wariat!
W międzyczasie zawładnął mną jeszcze jeden tytuł, który sprawił, że przesiadywałem przez telewizorem całymi dniami. Nim jednak opowiem o nim więcej, cofnijmy się jeszcze trochę w czasie. No, myślę, że z jakieś 10 lat.
Powrót do przeszłości, czyli kiedyś oglądałem popularne seriale
Choć pewnie trudno w to teraz uwierzyć – sam musiałem sobie o tym przypomnieć – byłem kiedyś całkiem dużym fanem seriali. Profil na Filmwebie moim świadkiem! Pożerałem „Doktora House’a”, byłem wielkim fanem serialu „Krok od domu”, uwielbiałem „Gotowe na wszystko”, „Świat według Bundych”, oglądałem „Skazanego na śmierć” i wszelkie odmiany „CSI”, „Kości” i innych seriali kryminalnych. No, generalnie to, co w telewizornii leciało.
Płynnie przechodzimy dzięki temu do kolejnej kategorii moich ulubionych seriali, czyli komedii. Kilka(naście) lat temu nałogowo oglądałem Comedy Central Family. To była prawdziwa skarbnica moich miłości! „Rozpalić Cleveland”! „Mike i Molly”! „Melissa and Joey”! „Super Fun Night”! „On, ona i dzieciaki”! Uwielbiałem te wieczorne lub popołudniowo-poszkolne rytuały i losy moich ulubionych bohaterów. Magia telewizji i programowych ramówek, które wyznaczały rytm dnia. No i pojawiające się też przy tym ryzyko. Nie wiem, czy oglądaliście Comedy Central, ale tamtejsze ramówki się – przynajmniej w tamtym czasie – bardzo często powtarzały. Te same seriale leciały popołudniu i wieczorem. Czasami zmieniały się godziny emisji, czasami sezony były powtarzane, czasami urywane w trakcie. Ja też nie zawsze miałem czas, więc ciągłości w oglądaniu brakowało. I choć bawiłem się przednio podczas seansów, żadnego – powtórzę, żadnego! – z wyżej wymienionych moich „ukochanych” seriali nie widziałem w całości. I… nie mam pojęcia, jak się skończyły. Jakoś tak się to rozmyło.
Podobny los spotkał „Seks w wielkim mieście”, który emitowany był o takiej porze, że kładł mnie do snu – wiem, że niektóre odcinki widziałem dziesiątki razy, choć wielu pewnie nie widziałem ani razu. Chyba.
Szymon Explorer
Z „Przyjaciółmi” miałem podobne przygody – ci z kolei emitowani byli, jeśli dobrze pamiętam, na Canal +. Uwielbiałem ten serial! A czemu przestałem oglądać? Nie wiem. Jaki był finał? Pojęcia nie mam. Ale w tym przypadku akurat dowiem się na pewno, bo na szczęście „Przyjaciele” niebawem pojawia się na HBO GO – trzeba będzie więc uzbroić się w kolejny abonament.
Mam trochę wrażenie, że chyba zatrzymałem się w pewnym momencie w czasie, bo przestając oglądać telewizję, zupełnie nie przerzuciłem się na platformy streamingowe. Trochę jak Internet Explorer chłonę Netflixa i odkrywam go właśnie teraz. 😂
Dajcie mi coś… legendarnego!
W styczniu tego roku, po obejrzeniu dostępnych na Netflixie odcinków „Suits”, chciałem obejrzeć jakiś kultowy – albo legendarny! – sitcom. Wiecie – coś niewymagającego, rozśmieszającego. Coś, co nie będzie wymagało wielkiego skupienia i może lecieć sobie „do kotleta” bez obaw o utracenie wątku. Gdyby dostępni byli jeszcze „Przyjaciele”, wybór padłby na nich. Zdecydowałem się jednak na „Jak poznałem waszą matkę”.
Choć znałem postać Barneya i wiele legendarnych cytatów, wtedy nie pamiętałem jednak o tym, że HIMYM również znajdował się na liście zapomnianych ukochanych z Comedy Central. Filmweb przypomniał mi jednak, że 22.07.2009 roku – czyli tak naprawdę w połowie trwania serialu! – oceniłem go, dając mu 9 gwiazdek. Czyli chyba mi się podobało. Tym razem jednak sięgnąłem po niego po raz pierwszy świadomie, oglądając całość po kolei. Ale czy do kotleta? O tym będzie w kolejnym tekście, bo tu już robi się za długo!
2 COMMENTS