Nie planowałem tworzenia tego wpisu. Nie oszukujmy się – żaden ze mnie podróżnik (co najwyżej to ten po mapie), przewodnik czy znawca tematu. Wyjazdu, którego wpis ten będzie dotyczył, też nie planowałem, jednak NA SZCZĘŚCIE doszedł on do skutku. Niech zatem i wyrośnie spontanicznie kiełkująca myśl opisania go. Bo czemu nie? Nie oczekujcie jednak obszernych opisów zabytków Lubelszczyzny czy Lwowa, super tipów podróżniczych (choć tego już prędzej) czy ciekawostek geograficznych. Będzie to raczej zachęta do odkrywania świata, pochwała spontaniczności i samozaparcia oraz radość ze świetnie spędzonego czasu w dobrym towarzystwie. A że akurat we Lwowie…? Tym lepiej!
Magisterka nie zając…
Kalendarz na tegoroczną majówkę prezentował się wybornie. Święta wolne od pracy tak się ułożyły, że wystarczyło właściwie wziąć trzy dni urlopu, by cieszyć się aż dziewięcioma dniami odpoczynku. Ja nie miałem wielkich planów na ten czas, jednak zabukowałem sobie urlop w pracy – no bo a nuż! Gdzieś na horyzoncie jawił się wyjazd do Berlina, jednak finalnie nic z tego nie wyszło. I gdy myślałem już, że wolne dni wykorzystam po to, by w końcu pchnąć do przodu moją pracę magisterską, usłyszałem pytanie: Co robisz w majówkę? I nim zdążyłem cokolwiek odpowiedzieć, usłyszałem dalej: Jedziemy do Lwowa. No i w sumie zgodziłem się od razu, bo czemu nie? Magisterka nie zając (moje motto ostatnich miesięcy), a trzeba wykorzystywać każdą okazję do podróżowania, odkrywania świata i poznawania nieznanego (moje motto zawsze). A że w tamtych rejonach jeszcze nigdy nie byłem…
Szlachetne zdrowie
Plany chciało pokrzyżować mi nieco moje zdrowie, bo właściwie w dniu, kiedy podjęliśmy decyzję o podróży, zaczęły boleć mnie plecy, a ból ten był na tyle nieznośny, że autentycznie uniemożliwiał mi normalne funkcjonowanie, każdy ruch sprawiał ból, a pozycja stojąca była dla mnie nie lada luksusem. Pod znakiem zapytania stanął zatem mój udział w wycieczce, o czym nie informowałem za bardzo moich współtowarzyszy, mając nadzieję, że jednak wszystko się unormuje. Tak, wiem, jestem złym człowiekiem. Na szczęście na dwa dni przed wyjazdem było już nieźle (nie obyło się bez pomocy farmakologicznej), więc wtedy wiedziałem już, że raz kozie śmierć – jadę. Z każdym dniem czułem się lepiej, a w dniu naszego wyjazdu było już prawie dobrze, więc była to doskonała decyzja.
Co ciekawe, nasza czteroosobowa ekipa zdawała się być dość przypadkową zbitką ludzi. W takim gronie nigdy wcześniej się nie widzieliśmy, część z nas w ogóle się wcześniej nie znała, część znała się średnio, część znała się bardzo dobrze. Aż ciężko teraz uwierzyć, że pierwsze godziny podróży upłynęły nam na poznawaniu siebie i opowiadaniu o sobie, bo tych kilka dni bardzo nas do siebie zbliżyło. Ale po kolei!
Majówka-objazdówka
Wyjazd ten obfitował dla mnie w wiele nowości. Nowością był ten kierunek podróży, takie grono, dość spontaniczna decyzja. Zupełnie nowa była też dla mnie forma podróży. Dotychczas miałem raczej jedno miejsce docelowe – wsiadałem w pociąg, samolot, autobus czy inny środek lokomocji, docierałem na miejsce i tam spędzałem czas. Tym razem wyjazd nasz przybrał formę objazdówki, co było bardzo ciekawym doświadczeniem.
Po pierwsze dlatego, że godziny spędzone w aucie sprawiły, że mogliśmy się naprawdę porządnie nagadać.
Po drugie dlatego, że podróżując autem mogliśmy podziwiać piękno przyrody i ciekawą, wschodnią architekturę.
Po trzecie dlatego, że jazda autem jest znacznie wygodniejsza, nie trzeba być od niczego uzależnionym i ciągnąć walizek przez pół miasta (no rozleniwił mnie ten wyjazd – ciężko teraz będzie wrócić do mojego normalnego trybu podróżowania 😉).
Po czwarte dlatego, że dzięki temu zobaczyliśmy naprawdę znacznie więcej. Jasne – w samym Lwowie spędziliśmy przez to mniej czasu, jednak w przeciągu tych pięciu dni zobaczyliśmy (w bardzo skondensowanej formie) kilka miast. Oczywiście nie były to wielkie wycieczki, nie chodziło nam też o odhaczanie nowych miejsc i dodawanie ich do listy TU BYŁEM, niemniej jednak swoje zobaczyliśmy.
Powrót do przeszłości
Pierwszego dnia zawitaliśmy do Kazimierze Dolnego oraz Lublina. Do obu tych miast wróciłem po latach i z obydwoma miałem wcześniej bardzo miłe wspomnienia, więc tym bardziej cieszę się, że je odwiedziliśmy. W Kazimierzu byłem bodajże przed dwoma laty, przy okazji Warsztatów Gospel, które organizuje chór Gospel Joy, w którym śpiewam. Wtedy warsztaty odbywały się w Puławach, do Kazimierza mieliśmy więc żabi skok, zatem jednego z wieczorów udaliśmy się na klimatyczny spacer wzdłuż Wisły i oglądanie nocnej panoramy miasta z Góry Trzech Krzyży. Obu tych elementów nie mogło oczywiście zabraknąć również przy okazji majówkowego wyjazdu. Gdy już udało nam się zaparkować auto, co było nie lada wyczynem, udaliśmy się na spacer (po części bardzo deszczowy), wspięliśmy się na Górę Trzech Krzyży (tym razem zdecydowanie bardziej zatłoczoną turystami), by następnie w strugach deszczu udać się do auta i po kilkudziesięciu minutach wysiąść w Lublinie.
W tym mieście, przy okazji ostatniej, mającej miejsce w 2017 roku, Wiosny Gospel spędziłem pięć świetnych dni. I tym razem, choć właściwie zatrzymaliśmy się tylko na krótki spacer oraz obiad (polecamy restaurację Armenia!), wewnętrznie (a może i zewnętrznie też?) szeroko uśmiechałem się na widok ulic i knajpek, w których miło spędzałem czas przed laty. Lubelszczyzna, choć tak mało – mam wrażenie – znana i doceniana w naszych rejonach, naprawdę warta jest odkrycia!
Dom w głębi lasu
Zrobiło się późno, trzeba było zbierać się w końcu na nocleg, a że z racji dość spontanicznego wyjazdu noclegowe możliwości mieliśmy już dość mocno ograniczone, zabukowaliśmy bardzo fajny domek w podzamojskiej agroturystyce. Schody zaczęły się wtedy, gdy nawigacja poinformowała nas, że dotarliśmy do celu, w momencie, gdy staliśmy na środku ulicy pod starą cerkwią. Krążyliśmy tak jeszcze chwilę, po czym stwierdziliśmy, że w taki sposób na pewno nie trafimy na miejsce. Zadzwoniliśmy więc do właściciela, który pokierował nas do celu (co było skądinąd dość skomplikowane), ale w końcu dotarliśmy do domu w głębi lasu – bardzo klimatycznego miejsca na totalnym uboczu. Aż szkoda, że spędzaliśmy tam tylko jedną noc!
Odchodząc, zabierz mnie…
Następnego dnia ruszyliśmy bowiem dalej – tym razem krótki przystanek w Zamościu i w długą, prosto do Lwowa! Ponownie dodatkowych rozrywek dostarczyła nam nawigacja, która poprowadziła nas pewną leśną drogą, niezwykle wyboistą, pełną dziur (i kałuż, przez które nie było widać, jak głębokie są dziury). Autentycznie nie wiedzieliśmy, czy i kiedy ta droga się skończy, czy za chwilę auto nie odmówi posłuszeństwa lub nie zgubi pewnych części. A wybrzmiewający w głośnikach utwór Republiki Odchodząc zabierz mnie dopełniał tylko klimatu. Na szczęście droga miała swój kres, wyjechaliśmy do większej cywilizacji i po chwili znaleźliśmy się już na granicy polsko-ukraińskiej. Po około dwóch godzinach czekania przenieśliśmy się do innego świata. Nie no, wiadomo, trochę przesadzam, ale faktem jest, że zaraz po przekroczeniu granicy widać było różnicę. Inna była architektura, a na ulicach królowały… konne powozy.
Magia spacerów
Do Lwowa dotarliśmy już pod wieczór, więc pojechaliśmy szybko do naszego mieszkania – tutaj kolejna dla mnie nowość, czyli Airbnb. Apartament mieścił się w świetnej okolicy i był naprawdę ładny i przestronny, więc aż nie chcieliśmy go opuszczać. Jeszcze bardziej jednak chcieliśmy eksplorować Lwów, wiec naprędce się ogarnęliśmy i wyszliśmy coś zjeść oraz przejść się nieco po centrum.
Jednym z fajniejszych wspomnień ze Lwowa na pewno pozostaną dla mnie spacery. Nie oszukujmy się – byliśmy w tym mieście krótko, na dodatek bez wielkiego planu, więc nie poznaliśmy go na wylot, nie zagłębiliśmy się w jego historię. Pokochaliśmy jednak jego klimat i właśnie to, że nie trzeba było wiele – wystarczył zwykły spacer w otoczeniu tych zniszczonych, ale przepełnionych duchem budynków.
I Opera, i Teatr
Kolejny dzień również upłynął nam na spacerowaniu (moja opaska mierząca liczbę kroków miała wtedy prawdziwe święto!) – tym razem jednak nieco bardziej usystematyzowanym, bo mieliśmy już jakieś cele. Odwiedzaliśmy więc świątynie, charakterystyczne pomniki (Daniela Halickiego oraz oczywiście Adama Mickiewicza), w bramach mijaliśmy sporo żebraków, a na ulicach bardzo często można było usłyszeć nasz ojczysty język.
Odwiedziliśmy także Operę Lwowską – niestety tylko wycieczkowo, bo nie udało się nam już zdobyć biletów. Nie pomogło nawet granie na litość… 😉
Napiliśmy się słynnej wiśniówki w barze Pijana Wiśnia (pycha!), wyczekaliśmy swoje w kolejce do legendarnej Restauracji Baczewskiego (również było warto – jak za taki standard to ceny są naprawdę bardzo przystępne), a wieczór spędziliśmy w teatrze. Teatrze Piwa „Pravda”, gdzie gra muzyka na żywo, a ja wypiłem najlepsze od dawna piwo. Trochę się więc tam zasiedzieliśmy…
Horror w centrum Lwowa
W międzyczasie, dość przypadkowo, natrafiliśmy również na Podwórko Zagubionych Zabawek, czyli miejsce jak z horroru znajdujące się niemalże w sercu Lwowa.
Znajduje się ono bardzo blisko naszego mieszkania, więc spacerując od razu zwróciliśmy na nie uwagę. A jest to – jak sama nazwa wskazuje – podwórko przy kamienicy, na którym znajdują się różnego rodzaju zabawki. Są pluszaki, są lalki, są misie, małpki i lwie stado. Przeróżnych gabarytów i w bardzo różnym stanie. Większość jednak jest mocno zniszczona – zapewne przez starość i wpływ warunków pogodowych (wszak są one cały czas na zewnątrz), co sprawia, że całość prezentuje się jeszcze bardziej creepy!
Mielizna…
Ostatniego poranka znów trochę pospacerowaliśmy (co za nowość!), odwiedziliśmy Cmentarz Orląt Lwowskich i zjedliśmy obiad w tradycyjnej, lwowskiej restauracji rekomendowanej przez naszą gospodynię. Z pełnymi brzuchami ruszyliśmy dalej – wszak spora droga jeszcze była przed nami, bo tego wieczora mieliśmy zawitać jeszcze do Krakowa, by tam się przespać i w niedzielę ruszyć już w kierunku domów. No właśnie – mieliśmy zawitać. Życie po raz kolejny zweryfikowało nasze plany, bo ostatecznie noc upłynęła nam na koczowaniu na granicy, na której spędziliśmy trzynaście godzin.
TRZYNAŚCIE GODZIN.
TRZYNAŚCIE.
GODZIN.
Nikt z nas się tego nie spodziewał i to, że w takich warunkach i okolicznościach nie było między nami żadnych spięć, jest chyba niemałym osiągnięciem. Chyba naprawdę dobrze się zgraliśmy i dopasowaliśmy, bo myślę, że w innym zestawie mogłoby być różnie.
Gdy więc około godziny siódmej wpuszczono nas w końcu do kraju, zdecydowaliśmy, że nie ma już oczywiście sensu wykręcać do Krakowa (nim byśmy dojechali, skończyłaby się nam doba hotelowa), tak więc udaliśmy się prosto na zachód. Długa była to droga. Na szczęście towarzyszyli nam Lady Gaga i Bradley Cooper, a ich Shallow stało się niekwestionowanym hymnem tego wyjazdu.
To kiedy wracamy?
Pełna przygód była ta majówka! Wydarzyła się spontanicznie, ale przyniosła wiele dobrego, tak więc warto czasami zaryzykować, nie myśleć za dużo i dać się ponieść. Życie jest za krótkie, by się długo zastanawiać i nie wykorzystywać okazji do poznawania świata. Nasza wizyta we Lwowie było stosunkowo krótka, ale dość intensywna. Swoje zobaczyliśmy, klimatu zasmakowaliśmy, niedosyt pozostał – i dobrze! Będzie pretekst, by wrócić. Właściwie to już czaimy się, by jednak zobaczyć jakiś kawał dobrej sztuki w Operze Lwowskiej…
what do you think?