Tak, wiem – miało być o muzyce, o teatrze, musicalu, O KULTURZE. Ale czy podróży nie można by pod kulturę również zaliczyć? No, może trochę naciągane, ale co mi tam! Będzie i o podróżach.
Na pierwszy ogień (oj, jakże to prawdziwe) DUBAJ!
Skąd taka destynacja? Czy skoro wybraliśmy się do tak luksusowego miejsca, oznacza to, że śpimy na forsie? Czy przy 45°C mózg jeszcze działa? O tym poniżej!
Dlaczego Zjednoczone Emiraty Arabskie?
Pomysł podróży z Asią i Michałem (Journey DNA -> sprawdźcie ich koniecznie) zrodził się dość spontanicznie jakiś czas temu i po krótkich, wewnętrznych przebojach wszyscy cieszyliśmy się na perspektywę wspólnie spędzonego czasu. Przyszła więc pora na wybranie pasującego nam terminu (z tym poszło dość łatwo) oraz miejsca docelowego, z czym było trochę więcej problemów, ale zgodnie przystanęliśmy na Izrael.
Ach! Tel Aviv, Morze Martwe, no i oczywiście Ziemia Święta! Nie powiem, ekscytacja była duża. Kupiliśmy bilety lotnicze, zabukowaliśmy hostel, zaklepaliśmy urlopy w pracy, zrobiliśmy wstępny plan podróży i punkty MUST SEE i zaczęliśmy powoli odliczać dni. W międzyczasie cała masa moich znajomych oraz osób, które obserwuję na Instagramie, spamowała zdjęciami właśnie z Izraela, co jeszcze bardziej pobudzało mój apetyt na tę podróż. Aż nagle, dosłownie na kilka dni przed naszym wylotem, sytuacja polityczna w Izraelu zaczęła być niepokojąca – na tyle, że zaczęliśmy poważnie zastanawiać się nad tym, czy nasza izraelska przygoda dojdzie do skutku.
Bezpieczeństwo przede wszystkim
Wykonaliśmy telefony do ambasady oraz MSZ i w obu miejscach usłyszeliśmy: Jeśli nie musicie, to lepiej nie lećcie. No i co mieliśmy zrobić? Trzeba było podjąć męską decyzję, przełknąć ślinę i pogodzić się z tym, że tym razem się to nie uda. No ale! Nie może być tak, że się poddajemy i nigdzie nie lecimy! O ile dla Michała i Asi miała to być jedna z kilku podróży w najbliższym czasie, dla mnie Izrael miał okazać się prawdopodobnie tegorocznymi wakacjami. Tak więc trochę załamani, trochę przerażeni nadszarpniętym budżetem, a mimo wszystko jednak podekscytowani widokami na wspólny wyjazd, podjęliśmy decyzję, że trzeba znaleźć jakąś alternatywę. Raczej budżetową, żeby nie dokładać naszym cierpiącym już portfelom dodatkowych katuszy. No tylko jak zrobić teraz tak, żeby było fajnie, raczej tanio i nie była to pierwsza lepsza zapchajdziura? Okazało się, że jest to zadanie trudniejsze niż mogłoby się wydawać.
I co dalej?
Na tapet wzięliśmy kilka włoskich miast, później Ateny, Słowenię, Londyn… I gdy wydawało się, że to właśnie to ostatnie miasto okaże się być celem naszej podróży, wyszła propozycja, byśmy polecieli do… DUBAJU! I nim zdążyliśmy zaoponować, że jak tak luksusowe miejsce, jak Dubaj, ma się zmieścić w naszej konwencji budżetowych wakacji, Asia przedstawiła argumenty całkowicie obalające nasze przekonania, opierające się na mitach o drogości Dubaju. Pokazała dowody na to, że:
- Najdroższy będzie przelot (ok. 500 zł)
- Na miejscu można nieźle zjeść za ok. 30 zł
- Miejscowa waluta (dirhamy) ma wartość niemal 1:1 jak polskie złotówki, a ceny są nieznacznie droższe
- Można przespać się w niezłych warunkach za ok. 65 zł za osobę na dobę (znajdźcie taką ofertę nad polskim morzem!)
Lecimy do Dubaju!
No i nie ma co ukrywać – kupiła nas! A że bilety w promocyjnej cenie (urodzinowa zniżka Wizzaira) obejmowała również interesujący nas termin, jeszcze tego samego dnia kupiliśmy bilety. Uff! Co prawda kilka dni później okazało się, że gdy przewoźnik skończył swoją akcję urodzinową, ceny biletów spadły, no ale cóż – stwierdziliśmy, że przeżyjemy! Były jednak dwa aspekty, których nie do końca przemyśleliśmy:
- W Dubaju o tej porze roku jest upał nie z tej ziemi (minimum 40°C!)
- Nasza podróż przypadała na ramadan, czyli święty miesiąc dla wyznawców Islamu, podczas którego nie mogą oni jeść i pić (zakazów tych jest trochę więcej, ale te były dla nas najdotkliwsze) aż do zachodu słońca. Niestety, dotyczy to również turystów.
Nie ostudziło to jednak (sic!) naszego zapału i zaczęliśmy intensywne przygotowania – bukowanie noclegu, szukanie punktów, które nas interesują, pytanie znajomych, którzy już tam byli, co warto zobaczyć, no i…
Ahoj, przygodo!
Samolot do Dubaju mieliśmy z Katowic, tak więc nasza wspólna wycieczka trwała przez to w zasadzie o dwa dni dłużej.
Podróż tę zaczęliśmy przygodą, która dla mnie była nowością, a mianowicie nocowaniem na couchsurfingu, gdzie ugościła nas para przeeeemiłych Ukraińców – Kasia i Andrzej. Mimo że do Sosnowca przybyliśmy już dość późno, przywitali nas z otwartymi ramionami, z ogromnymi uśmiechami i sercem na dłoni. Pościelili nam łóżka, zaparzyli herbatę i dali to, co podczas takich spotkań najważniejsze – czyli cząstkę siebie. I tym sposobem, mimo dużego zmęczenia u każdego z nas, przesiedzieliśmy w kuchni sporo czasu, wymieniając się wspólnie naszymi doświadczeniami i historiami, a nazajutrz, po wspólnym, obfitym śniadaniu, wyruszyliśmy w stronę lotniska, gdzie miał się zacząć nasz arabski sen.
Arabska noc jak arabski dzień
Po sześciu godzinach spokojnego lotu wylądowaliśmy w Dubaju, załatwiliśmy na lotnisku kilka niezbędnych formalności i udaliśmy się w stronę autobusu do centrum, który zdawał się specjalnie na nas czekać. Po niemal godzinie podróży autobusem i metrem znaleźliśmy się w okolicy naszego hotelu – taką mieliśmy przynajmniej nadzieję, bo nasze poszukiwania miejsca docelowego trwały dość długo. Tym sposobem zaliczyliśmy przynajmniej nasz pierwszy nocny, dubajski spacer w temperaturze „nieco wyższej” niż pokojowa. Pora była już bardzo późna, więc na miejscu rozgościliśmy się w swoich pokojach, chwilę pogadaliśmy, ustaliliśmy plan na kolejny dzień i padliśmy jak muchy na łóżka w naszych klimatyzowanych pokojach (tak jest – bez klimy ani rusz).
Poszukiwacze złota
Następnego dnia pierwszym punktem naszej podróży był targ złota, czyli Gold Souk. Na miejscu było imponująco, było złoto i bogato, było egzotycznie (choć nie wiem, dla kogo bardziej, bo również my stanowiliśmy atrakcje dla lokalsów). I było bardzo, bardzo duszno i gorąco. Troszkę więc ryzykując, decydowaliśmy się na popijanie wody w miejscu publicznym! Było to zbawienne i na szczęście nikt nie zwracał nam uwagi. I o ile przez targ złota można było przejść w miarę spokojnie, tak przy straganach z ubraniami i tekstyliami byliśmy co krok zaczepiani i zachęceni do zakupów – czasami dość nachalnie. Zdarzyło się m.in. zdejmowanie przez sprzedawców czapki na środku drogi czy bardzo ostre targowanie.
Dubaj – tu wszystko naj
Tego samego dnia pojechaliśmy do Dubai Mall – największego na świecie centrum handlowego – w którym naprawdę nie jest trudno się zgubić. A żeby po wyjściu z metra dostać się do samej galerii, trzeba pokonać spooory kawałek, jeżdżąc po taśmach, jakie można spotkać na większych lotniskach. A i tak droga taka trwa ok. 10 minut!
Z ciekawostek: widząc w galerii mnóstwo otwartych, ale pustych knajpek i kawiarni, postanowiliśmy sprawdzić, czy faktycznie są one otwarte, a ochota na pyszną, mrożoną kawę zaprowadziła nas do Starbucksa, gdzie przemiły pan powiedział, że jak najbardziej może nam przygotować i sprzedać kawę, jednak jedynie na wynos, bo z powodu ramadanu nie możemy wypić na miejscu. Odpowiedzieliśmy mu więc, że na zewnątrz przecież też nie wolno pić, na co on… przytaknął. Dodał na szczęście jednak również, że w galerii znajduje się jeszcze jeden Starbucks, w którym będziemy mogli się legalnie napić.
Inna strona Ramadanu
Po krótkim błądzeniu trafiliśmy na miejsce, gdzie po otwarciu drzwi zobaczyliśmy inny świat – głośnych i śmiejących się ludzi oraz otwartych knajpek. W drzwiach kawiarni stał mężczyzna, który od razu zaprosił nas do środka. Zamówiliśmy więc po kawie, usiedliśmy i zauważyliśmy, że w drzwiach oraz oknach stoi czarny parawan, aby widok pijących turystów nie kusił poszczących muzułmanów – bardzo sprytne!
Baba Yetu w Dubaju?
Ochłodzeni i szczęśliwi odwiedziliśmy też jedną z największych atrakcji Dubaju, najwyższy budynek na świecie – Burj Khalifę. No i trzeba przyznać, że wygraliśmy wtedy życie! Bardzo chcieliśmy zobaczyć zachód słońca z panoramą miasta, dlatego zdecydowaliśmy się na wjazd o godzinie 19:00. Udało nam się dotrzeć na miejsce trochę wcześniej (swoją drogą, dopiero jakoś przy 30. piętrze zorientowaliśmy się, że winda już jedzie!), tak więc mieliśmy cudny widok za dnia (trochę jednak ograniczony przez unoszący się dookoła pył i piasek pustynny), widzieliśmy zachód słońca i – co najbardziej mnie zachwyciło – ze 125.piętra widzieliśmy panoramę miasta nocą. Miliony świateł, bezkres miasta i muzyka (m.in. Baba Yetu, czyli Ojcze nasz!!!) – to musiało robić wrażenie! I na mnie zrobiło piorunujące. Siedzieliśmy tam dłuższą chwilę i zachwycaliśmy się pięknem tego, co nas spotkało.
Następnie wskutek dość dziwnych wydarzeń znaleźliśmy się w ścisłym centrum Dubaju – ociekającym bogactwem, palmami, światłami, drogimi autami i pięknymi ludźmi. Tym sposobem mieliśmy okazję przespacerować się po mieście i zapuścić się w uliczki, w które pewnie nie trafilibyśmy, gdybyśmy to zaplanowali. Udało nam się też totalnym przypadkiem zobaczyć bardzo efektowną iluminację wyświetlaną na Burj Khalifie oraz widowiskowy pokaz fontann. No i tak siedzieliśmy wmurowani, poruszeni i do głębi wdzięczni za to, gdzie jesteśmy i co nas spotyka. Łapaliśmy tę chwilę!
Zawód w stolicy
Kolejnego dnia czekała nas wycieczka do stolicy Zjednoczonych Emiratów Arabskich, Abu Dhabi, i wtedy mieliśmy kilka kryzysów – upał był nie do zniesienia na tyle, że nie byliśmy w stanie odczytać rozkładu autobusowego, woda w Zatoce Perskiej dawała tylko chwilowe wytchnienie, ze względu na wycieńczenie upałem zrezygnowaliśmy z odwiedzenia Emirates Palace, z jedzeniem i piciem chowaliśmy się po toaletach, a na domiar złego nie wpuszczono nas do Wielkiego Meczetu Szejka Zajida, który był jednym z głównych punktów naszego wyjazdu. I choć z zewnątrz również zrobił na nas ogromne wrażenie, niedosyt pozostał.
W drogę powrotną udało nam się już złapać autobus (też nie bez przeszkód) i tam po raz kolejny doświadczyliśmy ogromnej życzliwości Emiratczyków, którzy z dużym uśmiechem zapraszali nas na wolne miejsca i mówili, kiedy powinniśmy wysiąść w sytuacji, gdy straciliśmy z Michałem Asię z pola widzenia, ponieważ siedziała ona w strefie tylko dla kobiet.
Porządny kraj
Jeszcze w Abu Dhabi udało nam się zjeść mały obiad w knajpce, w której ponownie zostaliśmy odgrodzeni małym parawanem, by nie gorszyć poszczących muzułmanów i ruszyliśmy w podróż powrotną do Dubaju, gdzie jeszcze dwukrotnie załapaliśmy się na pokaz fontann, a wchodząc do Dubai Mall od strony Fashion Avenue, w drzwiach witał nas lokaj, na przywitanie częstowano herbatą, a toalety niemal ociekały złotem i miały “normalne”, a nie papierowe ręczniki, które zaraz po zużyciu były wymieniane przez obsługę.
Podobne zachowanie było zresztą na porządku dziennym również w innych miejscach – bardzo często toalety publiczne były okupowane przez obsługę i na bieżąco czyszczone bezpośrednio po wyjściu z niej załatwiających się gości; również na ulicach sporo było sprzątających i zamiatających ludzi. No dbają o czystość!
Dubaj – miasto w budowie
Zaskakujące dla mnie było również to, że Dubaj jest miastem w budowie – i to dosłownie! W bezpośrednim sąsiedztwie wieżowców i okazałych budowli często znajdowały się niezagospodarowane jeszcze tereny pustynne czy place budowy, które żyły chyba całą dobę – przynajmniej my widywaliśmy robotników zarówno z samego rana, jak i bardzo późnymi wieczorami. Z innych ciekawostek: metro w Dubaju jest elektryczne – nie ma więc tam kierowcy, co może początkowo nieco przerażać! Z kolei ruchome schody na stacji mają bardzo sprytne i klarowne rozwiązanie, upłynniające ruch: po lewej stronie idziemy, jeśli chcemy stać – przechodzimy na stronę prawą.
Ostatniego dnia naszego arabskiego snu postawiliśmy na pełen chillout i to, co się z wakacjami kojarzy najczęściej, czyli czas na plaży! Po prawdzie mieliśmy na ten dzień również inne plany, jednak gorąca woda (która i tak była ochłodą w porównaniu z upalnym powietrzem), piasek, wakacyjne rozluźnienie oraz zjawiskowy hotel Burj al-Arab w tle sprawiły, że troszkę się zasiedzieliśmy, dlatego bezpośrednio z plaży udaliśmy się już na lotnisko.
I choć planowaliśmy zrobić to w bardziej oszczędny sposób, czyli komunikacją miejską, to problemy w komunikacji międzyludzkiej na linii my-kierowca taksówki sprawiły, że to właśnie ten pan dowiózł nas na samo lotnisko. Mówił dużo, nie zawsze w sposób dla nas zrozumiały. Chciał też wywieźć nas na inne lotnisko, bo przecież on wie lepiej, z którego miejsca są loty do Polski, a nasz kraj kojarzył mu się zresztą ze sporym bogactwem, bo… mamy przecież złoty pociąg. Tak – historia ta dotarła nawet do Zjednoczonych Emiratów Arabskich! Ale na szczęście udało się dotrzeć na czas i to w dobre miejsce.
Na samym lotnisku, które początkowo świeciło pustkami, co było trochę niepokojące, czekała mnie jeszcze stresująca przygoda – nie wiedzieć czemu, za każdym razem, gdy przechodziłem przez bramki, te piszczały… I tak, po przeszukaniu przez jednego z pracowników, zostałem odesłany do bardziej specjalistycznych funkcjonariuszy ochrony, którzy dodatkowo mnie wylegitymowali i przeszukali pod kątem posiadania narkotyków. A wydawało mi się, że tak niegroźnie wyglądam… 😉
Czy…?
W taki właśnie sposób pożegnał nas Dubaj i Zjednoczone Emiraty Arabskie.
Czy było warto polecieć na zaledwie 3 dni? Zdecydowanie. Jest niedosyt, jak zawsze, ale taki czas wystarcza, by już sporo zobaczyć i zaznać tego klimatu i kultury.
Czy Ramadan był straszny? Nie. Czasami uciążliwe było to, że nie można jawnie pić, ale zawsze jakoś udawało się znaleźć na to sposób. No i sami Emiratczycy również byli na takie sytuacje przygotowani – m.in. poprzez wspomniane wcześniej parawany.
Czy jest bardzo drogo? Nie. Ceny są jedynie nieco wyższe niż w Polsce, więc można taki wyjazd ogarnąć naprawdę przystępnie. Z drugiej strony – któż tak naprawdę chce oszczędzać na wakacjach…
Czy mądre jest lecenie tak w taki upał? Kwestia sporna. Ja nie żałuję, bo miejsca, w które udało nam się dotrzeć, absolutnie mnie zauroczyły. Jednak nie podlega wątpliwości, że pobyt byłby jeszcze przyjemniejszy, gdyby nie było aż tak duszno i gorąco. I gdybyśmy nie musieli tyle czasu spędzać w klimatyzowanych pomieszczeniach, których czasami wyczekiwaliśmy jak zbawienia.
Czy chciałbym tam wrócić? Tak. I Dubaj zdecydowanie jeszcze bardziej podkręcił moją chęć eksplorowania Azji i jej bardziej egzotycznych zakamarków.
2 COMMENTS