„Przybysz” w reżyserii Wojciecha Kościelniaka, choć jest spektaklem bardzo młodym, zdążył już narobić niemałego zamieszania w świecie polskiego teatru muzycznego. Ten poemat muzyczny już po pierwszych pokazach zyskał spore grono wiernych fanów, a pozytywne opinie, które na temat „Przybysza” słyszałem, zdecydowanie motywowały mnie do zapoznania się z tą historią. Niestety, jak to często w moim przypadku bywa, niemałą przeszkodą okazało się to, że nie mieszkam w Warszawie, a spektakl ten grany był na tyle rzadko, że trudno było mi zgrać odpowiedni termin. Gdy już wydawało się, że się uda, wybuchła pandemia i tyle z było moich planów zobaczenia „Przybysza”.
Lockdownowa próba
Z pomocą – tak by się przynajmniej mogło początkowo wydawać – przyszły jednak lockdownowe transmisje spektakli online. W 2020 roku wiele teatrów i instytucji kultury wychodziło naprzeciw widzom i w czasach, gdy nie mogliśmy oglądać sztuki na żywo, dostarczały nam tę szansę online. Obawiając się, że nie będę miał już okazji, by zobaczyć „Przybysza” na żywo, ucieszyłem się, że spektakl ten będę mógł poznać choćby w takiej formie. Niestety, przyznać muszę, że przez to moje pierwsze spotkanie z „Przybyszem” nie należało do najbardziej udanych. Nie ukrywam – ja nie umiem w teatr online. Rozpraszam się, nie mogę złapać kontekstu, miejsca, kontaktu z artystą. Nagranie „Przybysza”, które udostępnione było podczas pierwszego lockdownu, nie było też najlepszej jakości, więc w momencie, w którym nie słyszałem i nie widziałem wszystkiego dokładnie, tym trudniej było mi się w tę historię zaangażować. A co tu dopiero mówić o zrozumieniu tych wszystkich zachwytów.
Teatr musi być na żywo
Myślałem, że „Przybysz” jest już u mnie zakończoną historią do momentu, kiedy zobaczyłem, że tytuł ten znalazł się w styczniowym repertuarze Rampy. Nie zastanawiałem się więc długo i w obawie, że wyznawcy „Przybysza” szybko rozprawią się z biletami, zakupiłem jeden dla siebie.
No i jak odebrałem ten spektakl na żywo? Czy tym razem zrozumiałem te wszystkie ochy i achy? Tak, choć… przyznaję, że nie od razu. Ja na „Przybysza” wybierałem się, nie wiedząc o tym spektaklu zbyt wiele. Znałem, rzecz jasna, twórców, ale fabularnie i muzycznie była to dla mnie czysta karta, bo i z pokazu online pamiętałem niewiele. Nie ukrywam więc, że dość powoli oswajałem się z tą stylistyką i stopniowo wsiąkałem w historię Przybysza i innych Towarzyszy.
Fabularnie „Przybysz” nie jest bardzo dosłowną historią. Jasne, tego można się było domyślać już, wiedząc, kto odpowiada za scenariusz i reżyserię tego spektaklu. W tym spektaklu, mam wrażenie, że jeszcze bardziej, niż w przypadku innych dzieł Kościelniaka, wiele aspektów jest bardzo symbolicznych i zależnych od indywidualnych interpretacji – zarówno występujących na scenie aktorów, jak i oglądających ich widzów.
O czym jest “Przybysz”?
„Przybysz” znajduje się gdzieś na skraju musicalu, spektaklu muzycznego i poematu. Powstał na motywach komiksu Shauna Tana o tym samym tytule i w skrócie opowiada o podróży tytułowego Przybysza do Nowego Świata. Do lepszego świata. Bohater napotyka na swojej drodze innych podróżników i życiowych tułaczy, którzy z biegiem czasu opowiadają nam swoje historie. W „Przybyszu” kryje się jednak znacznie więcej. Jest to bowiem opowieść o nadziei, oczekiwaniach – nie zawsze spełnionych – o miłości, tęsknocie, pragnieniu szczęścia. O poświęceniu, wygnaniu, walce. O poszukiwaniu siebie.
Tutaj możecie zobaczyć, jaki klimat panuje w komiksowym pierwowzorze.
Jaki jest “Przybysz”?
„Przybysz” jest mocno symboliczny i abstrakcyjny, magiczny. I mimo tego, że ja bardzo taki teatr lubię i uwielbiam teatr Kościelniaka, początkowo trudno było mi się tym razem odnaleźć. Stopniowo jednak, minuta po minucie, zdanie po zdaniu, utwór po utworze wsiąkałem w tę opowieść. Chłonąłem. Analizowałem. Trawiłem. Przepuszczałem przez swoje doświadczenia. I pokochałem.
Genialna muzyka!
Choć historia Przybysza jest piękna i to, w jaki sposób opowiedział nam ją Wojciech Kościelniak, zdecydowanie zasługuje na uznanie, to przyznaję, że nie to mnie w tym tytule ujmuje najbardziej. „Przybysz” dla mnie stoi przede wszystkim muzyką i tutaj kłaniam się w pas przed Mariuszem Obijalskim. Za każdą nutkę, każdą piękną i nieoczywistą harmonię, za mnogość gatunków, a jednocześnie całkowitą spójność i konsekwencję. Muzyka w „Przybyszu” jest absolutnie genialna i jestem przeszczęśliwy, że mogłem zabrać ją ze sobą do domu w postaci dwupłytowego albumu. Jasne, obraz wspaniale tę muzykę dopełnia i w całości na scenie otrzymujemy dzieło kompletne, ale przyznaję, że mnie już słuchanie tej płyty przenosi w inny wymiar i daje ogrom muzycznej satysfakcji. Jest to absolutna perełka. I z dotychczasowych współprac duetu Kościelniak-Obijalski właśnie ta robi na mnie największe wrażenie. Tu nie ma złego dźwięku.
Ukształtowani artyści
Płynnie teraz przejdę do słów kilku o obsadzie, a mogę od razu powiedzieć, że będą to słowa dobre. „Przybysz” jest spektaklem dyplomowym studentów (teraz już absolwentów) aktorstwa teatru muzycznego warszawskiej Akademii Teatralnej. Mamy więc do czynienia z ludźmi bardzo młodymi, ale szalenie zdolnymi, wrażliwymi i kompletnie ukształtowanymi do zawodu aktora musicalowego, co w „Przybyszu” udowodnili, prezentując pełne spektrum swoich umiejętności. Przyznaję, że był to pierwszy spektakl dyplomowy, który miałem okazję widzieć. Nie wiem więc, czy taka ogólnie jest specyfika tych dzieł, ale odnoszę wrażenie, że „Przybysz” celowo został napisany w ten sposób, by wycisnąć z artystów jak najwięcej.
Siódemka aktorów podczas dwugodzinnego spektaklu niemal przez cały czas jest na scenie, a każdy z nich jest w tej historii równie istotny. Postaci są napisane w taki sposób, by wydobyć z aktorów to, co mają najlepszego, a wiemy, że w tym Kościelniak jest akurat mistrzem. Jest tu więc piękne aktorstwo, mnóstwo tańca (choreografia Eweliny Adamskiej-Porczyk mistrzowska jak zawsze), wspaniałe wokale i ogrom indywidualnych smaczków, nadanych poszczególnym bohaterom przez ich odtwórców. Mam nawet wrażenie, że niektóre elementy dodane były do spektaklu niemal na siłę – a może nie tyle na siłę, co ich brak nie wpłynąłby na fabułę – ale prezentują one właśnie poszczególne aktorskie odcienie artystów.
Siedmiu wspaniałych
Część z nich widziałem na scenie po raz pierwszy, kilka twarzy znam już ze scen teatralnych dość dobrze. Bardzo cieszy mnie oglądanie w tytułowej roli Michała Juraszka, którego artystycznie znam najdłużej z tego grona. I fantastycznie jest widzieć, jak mocno rozwinął się od premiery „Twist and Shout” z 2018 roku. Jego Przybysz jest dojrzałą kreacją mężczyzny poszukującego lepszego jutra, poświęcającego się dla bliskich, próbującego odnaleźć się w Nowym Świecie. Michał bardzo rozwinął się też wokalnie, a poruszające „Listy” w jego wykonaniu są jednym z moich ulubionych momentów w spektaklu.
Czy ktoś widział żółtą łódź podwodną? – „Twist and Shout” w Teatrze Rampa [RECENZJA]
Absolutnym zjawiskiem jest Natalia Kujawa, która w „Przybyszu” kreuje rolę Chinki, uciekającej przed „czarnymi rękawami”, szukającej w Nowym Świecie wolności. I nowego życia. Natalia jest niezwykle barwną artystką, obok której nie sposób przejść obojętnie. Jej twarz jest szalenie plastyczna i ekspresyjna, a mnogość kolorów w głosie – tak sprawie przechodzącym z subtelności w totalną żyletę – wgniata w fotel. Jej „Opowieść dziewczyny w kimonie” zdecydowanie znajduje się w moich TOP3 ulubionych solówkach z „Przybysza”.
Kubę Szyperskiego widywałem wcześniej na scenie chyba najczęściej i posiada on w sobie ogromny sceniczny magnetyzm, który – przyznaję – w innych rolach paradoksalnie czasami mi przeszkadzał. W „Przybyszu” jednak sprawdza się on bardzo dobrze, a i Kuba chyba z większą świadomością podchodzi do budowania postaci. Jego Stary kreowany jest bardzo skrupulatnie, jednak Szyperski zachwyca głównie ruchem oraz wokalem. No co ten człowiek robi z głosem! Kuba ma bardzo unikatową barwę, a jego „Opowieść starego emigranta” (genialna i w warstwie muzycznej, i w wykonaniu) zamyka moje TOP3 ulubionych „przybyszowych” solówek.
Dominik Bobryk, który w „Przybyszu” wciela się w postać Inteligenta, chyba najsprawniej i najbardziej konsekwentnie prowadzi swoją postać aktorsko. Nie odstając przy tym absolutnie wokalnie. Śpiewa świetnie niezależnie od tego, czy Inteligentowi zdarza się zaprezentować coś bardziej klasyczną emisją, pokazać trochę pazura (jak w utworze „Ucieczka z kraju gigantów”) czy zaprezntować żydowski zaśpiew.
Małgosię Majerską (Żona), Patrycję Grzywińską (Szczęście) i Filipa Karasia (Paszczogon) widziałem na scenie po raz pierwszy . I mam wielką nadzieję, że nie ostatni. O tym, że każde z nich jest bardzo sprawne wokalnie i aktorsko pisał już nie będę, bo naprawdę cały zespół trzyma bardzo wysoki poziom. Majerska w swojej kreacji zachwyca przy tym delikatnością, subtelnością i ciepłem kochającej żony. Nie zapominajmy też o zwinnej modulacji głosu (no halo, „Ptasie radio” to mistrzostwo). Grzywińska pokazuje dużą sprawność ruchową i – nomen omen – czyste szczęście. Z kolei Karaś rozbraja sceniczną energią i charyzmą.
No bardzo zdolni ludzie, naprawdę. Radość ogromna, że trafili na takich twórców, którzy potrafili to zauważyć i odpowiednio wykorzystać.
Idźcie na “Przybysza”!
„Przybyszowi” Kościelniaka daleko jest do klasycznego musicalu. Cieszy jednak, że i na taki tytuł jest miejsce w naszym kraju. A jeszcze bardziej cieszy, że tytuł ten jest tak doceniany przez widzów. I że wcale nie trzeba wielkiego efekciarstwa, by zachwycać. Kościelniak kolejny raz pokazuje bowiem, że w Teatrze – tym przez wielkie T – najważniejszy jest Człowiek. Ten przez duże C.
A, bym zapomniał. Scena sprzedaży książek i mająca tam miejsce improwizacja to majstersztyk.
No idźcie już na tego „Przybysza”. I kupcie płytę, bo zapewniam Was, że nie będziecie chcieli się z tą muzyką rozstawać.
2 COMMENTS