Jak wiecie, od dawna jestem dużym fanem talentu Jakuba Wociala. Gdy w końcu w marcu tego roku miałem okazję usłyszeć i zobaczyć na żywo rock operę Jesus Christ Superstar w inscenizacji Teatru Rampa z Jakubem w roli tytułowej, mój zachwyt był tak duży, że wiedziałem, że nie będzie to moje ostatnie spotkanie z tym dziełem. Jako że w Rampie jest ono wystawiane jedynie przez ok. miesiąc w roku, byłem przekonany, że właśnie rok przyjdzie mi czekać na ponowne zetknięcie się z tym tytułem. Bardzo się więc ucieszyłem, gdy dowiedziałem się, że IX Festiwal Piosenki i Ballady Filmowej w Toruniu otworzy właśnie Jesus w inscenizacji Artystów Rampy.
A że do Torunia mam stosunkowo niedaleko, od razu kupiłem bilet. I to tym razem w drugim rzędzie!
Nie napiszę wiele odkrywczych słów, bo szerzej swoje wrażenia opisałem za pierwszym razem:
„Powiedzieć jedno chcę…”, czyli Jakub Wocial oraz „Jesus Christ Superstar” w Teatrze Rampa
Dopowiem zapewne kilka rzeczy, które umknęły mi przy poprzednim wpisie lub na które zwróciłem większa uwagę dopiero przy drugim podejściu.
Bliżej znaczy lepiej?
Z kwestii organizacyjnych – myślę, że miejscówka w drugim rzędzie nie jest najtrafniejsza przy tak spektakularnych inscenizacjach jak ta. Podczas Jesus Christ Superstar na scenie dzieje się bardzo dużo – i nie tylko na scenie. Siedząc tak blisko, nie sposób jest ogarnąć wszystko wzrokiem i myślę, że lepszy ogląd na całość ma się w dalszej części sali – takie miejsce zresztą miałem za pierwszym razem, w murach Rampy. Cieszę się jednak, że miałem już takie doświadczenie całości i za drugim razem, siedząc tak blisko sceny, mogłem skupić się na innych aspektach. W toruńskich Jordankach jeszcze dokładniej widziałem wszystkie emocje, szczegóły, drobne gesty, niuanse, mimikę – a to bardzo wzbogaca odbiór.
Jezus u Hitchcocka
Jesus Christ Superstar w nietypowy sposób przedstawia znaną wszystkim historię Jezusa Chrystusa – siedmiu ostatnich dni Jego życia, a także męki i śmierci. Wydarzenia, które wszyscy doskonale znamy z Biblii, historii czy tradycji, w tej rock operze przedstawione są bardziej z perspektywy Judasza, w której znaczącą rolę odgrywa również Maria Magdalena. Widzimy więc triumfalny wjazd Jezusa do Jerozolimy, Jego relacje z uczniami, z Marią Magdaleną, negocjacje Judasza z Kajfaszem, Annaszem i kapłanami, proces przed Piłatem czy wreszcie ostatnie chwile życia Jezusa. Andrew Lloyd Webber oraz Tim Rice – czyli autorzy tego dzieła – dziś uznawani za Króli Musicalu, tym właśnie tytułem zaczynali właściwie swoją poważną karierę. No przyznać trzeba, że był to bardzo mocny start!
Coś, co tym razem mocno przykuło moją uwagę, to zjawiskowa choreografia autorstwa Santiago Bello – jak u Hitchcocka, trzęsienie ziemi dostajemy już na starcie! Uwertura, która w telegraficznym skrócie przedstawia całą fabułę rock opery, serwuje kilka prawdziwych smaczków. Na mnie największe wrażenie, prócz scen zbiorowych, zrobiło dźwiganie „krzyża” oraz moment zawiśnięcia na „krzyżach” Jezusa wraz ze złoczyńcami – WOW!
W kolejnych scenach – również jak u Hitchcocka – napięcie już tylko rosło. Mimo że po raz drugi miałem przyjemność oglądać tę właśnie inscenizację, poziom mojego zaciekawienia wcale nie był niższy. Jedną z bardziej nastrojowych i klimatycznych scen zaserwowała Natalia Piotrowska oraz towarzyszące jej tancerki w utworze Jest wszystko w porządku. Pozornie niewiele się tam działo, jednak właśnie ta oszczędność, delikatność, detale (unoszący się pył!) robiły bardzo duże wrażenie. No i wokal Natalii… Artystka do tej pory znana mi była raczej z mocnych i głośnych dźwięków, a jako Maria Magdalena była bardzo subtelna, kobieca i wokalnie pokazała zupełnie inną twarz.
Judasz czy Jezus?
Oglądając ten spektakl po raz drugi, większą uwagę poświęciłem również prowodyrowi całego zamieszania, głównemu bohaterowi, z którego to perspektywy opowiedziana jest ta historia – Judaszowi. Od pierwszego zetknięcia się z tytułem Jesus Christ Superstar to właśnie ta postać budzi moją największą ciekawość. Często wydaje nam się, że znamy Judasza, że znamy jego pobudki i motywy, jednak historia ostatniego tygodnia życia Jezusa, opowiedziana właśnie przez Judasza, rzuca nieco innego światła. Świetnie w tej roli spisał się Sebastian Machalski, który wokalnie zrobił na mnie większe wrażenie niż pierwotnie. Przede wszystkim jednak wstrząsnął mną swoją autentycznością, emocjami i aktorstwem, które mocno się wyróżniały. Jego ostatnie sceny, utwór wykonany tuż przed dopełnieniem się historii, prawdziwa rozpacz, żal, rozgoryczenie były niesamowicie poruszające i autentyczne. A siedząc tak blisko sceny, mogłem dostrzec każdą łzę i grymas bogatej mimiki Sebastiana.
Przez wzgląd na tematykę, w Jesus Christ Superstar znajdujemy również inne postacie historyczne, które brały czynny udział w tych wydarzeniach. Na scenie widzimy zatem Daniela Zawadzkiego, który świetnie odnalazł się w stylistyce charlestona, wcielając się w Heroda, czy fenomenalnego Macieja Nerkowskiego, który wchodząc w buty Piłata, brawurowo oddał jego niepewność, wahanie, rozdarcie czy w końcu wściekłość i pasję. Świetna kreacja aktorska!
Pojawił się niedosyt
W tym momencie wspomnieć muszę również niestety o najsłabszych dla mnie aspektach tego widowiska, czyli wątku Annasza, Kajfasza i Kapłana. A właściwie Kapłanki. O ile Paweł Tucholski jako Kajfasz wypadł bardzo dobrze (zupełnie inne wcielenie niż niewidzialny Amos w Chicago -> Roxie Hart wstrząsnęła miastem Kraków – „Chicago” w Krakowskim Teatrze Variété), to nie do końca potrafię zrozumieć, dlaczego Annasza i Kapłana zagrały kobiety. Uważam, że taki zabieg odjął sporo ważności i mocy tym scenom, utwory nie brzmiały tak mocno, nie miały takiej siły.
Mając w pamięci Annasza z poznańskiej inscenizacji, w którego wcielił się fenomenalny pod każdym względem Przemysław Zubowicz czy świetnego Łukasza Kocura w roli Kajfasza, pozostał niedosyt i niewykorzystany potencjał. W ogóle wątek właśnie tej trójki i to, jak zostało to przedstawione przez artystów Teatru Muzycznego w Poznaniu było dla mnie najmocniejszym (zaraz po Januszu Krucińskim w roli Judasza) punktem tamtej inscenizacji. W interpretacji Rampy czegoś mi w tym wątku zabrakło.
Emocje na talerzu
Niczym nie zawiódł jednak ponownie Jakub Wocial, który swoim wykonaniem Gethsemane kolejny raz przeniósł mnie do innego świata – uważam, że choćby dla tej sceny warto oglądać tę inscenizację wiele razy. Zwłaszcza że w aranżacji Jana Stokłosy utwór ten – tak jak i pozostałe – brzmi fenomenalnie, mocno i jeszcze bardziej rockowo. Ogromna autentyczność, ból i rozdarcie towarzyszą zresztą Jakubowi również podczas pozostałych scen i widać, że spektakl ten jest dla niego oraz dla pozostałych artystów ogromnym wysiłkiem fizycznym, ale też emocjonalnym. Każdy gest, symbol, ruch jest doskonale przemyślany i jest po coś. Mistrzowskie interpretacje muzyczne przenoszą w inny wymiar, a zbiorowe choreografie nie są jedynie tańcem, a integralnym elementem opowiadanej historii. Wszystko to zebrane razem jest szczegółowo utkaną całością, misterną mozaiką emocji i wzruszeń, w której miesza się talent oraz wrażliwość występujących artystów.
Genialnie przemyślana i wyreżyserowana jest scena biczowania, która nie może pozostawić widza obojętnym. Podczas całego spektaklu artyści absolutnie się nie oszczędzają, dają z siebie wszystko, Jakub jest na scenie pomiatany i nie ma mowy o jakiejkolwiek taryfie ulgowej. I ja – jako widz – bardzo za to dziękuję, bo mogę wszystkie te emocje chłonąć, czerpać z nich pełnymi garściami. Jest to dla mnie dzieło kompletne i już czekam niecierpliwie na wiosnę, by zobaczyć tę inscenizację po raz kolejny.
2 COMMENTS