Wyjątkowa rozmowa z wyjątkowym człowiekiem i wyjątkowym artystą. Jakub Wocial to człowiek orkiestra, wybitny artysta musicalowy, który nie potrafi wysiedzieć w miejscu i ma ciągle głowę pełną pomysłów. Do rozmowy z Jakubem przygotowywałem się długo i cieszę się, bo jest ona dzięki temu taka, jaka chciałem by była – szczera, osobista, bez udawania.
Rozmowę odbyliśmy jeszcze przed pandemią, jednak wówczas nie mogła ona zostać z pewnych względów opublikowana. Dziś kilka tematów się już zdezaktualizowało, jednak zdecydowaliśmy się wspólnie zaprezentować Wam tę rozmowę, zachowując fragmenty, które na aktualności nie straciły, a także dodając kilka kwestii, które się w tym czasie wyklarowały.
Rozmawialiśmy bardzo długo, poruszając szereg różnych tematów, dlatego efekty naszej rozmowy będę publikował cyklicznie. Zapraszam do lektury pierwszej części wywiadu z Jakubem Wocialem, w której artysta opowiada nieco o swoim życiu osobistym, o relacjach międzyludzkich, ale też o pracy i najważniejszym projekcie ostatnich miesięcy – o Azylu.
********
Znajdujemy się w Rampie, czyli miejscu, które sam określasz mianem drugiego domu. To właśnie tutaj też jakiś czas temu odbyły się koncerty Tak blisko – dwa światy, a jednak jeden. Skąd pomysł, by wystąpić na scenie z Dorotą Osińską?
Od dawna chcieliśmy coś zrobić, tylko nigdy nie było na to czasu ani okazji. Wydaje mi się, że ja musiałem do tego dorosnąć, żeby mieć z tego frajdę. Myślę, że do wszystkiego człowiek musi dojrzeć i poukładać to sobie w głowie.
Dojrzeć i poukładać to jedno, ale tak naprawdę nie do wszystkiego chce się dojrzewać, nie z każdym chce się wystąpić.
Oczywiście. Ja od dawna chciałem wystąpić z Osiną. Kupuję jej energię, jej energia mnie w jakiś sposób inspiruje. I jej osoba również. Natomiast wydaje mi się, że też duże znaczenie miało to, że byłem do tej pory – nadal jestem – tak skupiony na tym, co robię, na własnym rozwoju tej drogi związanej z musicalem, że nie było też miejsca, żeby przystanąć i skupić się nad tym, jak połączyć te nasze dwa byty. I w sumie to, co zrobiliśmy na tych dwóch koncertach, to było bardzo spontaniczne działanie. Po prostu stwierdziliśmy, że nie mamy się czego bać: ona robi swoje, ja robię swoje, łączymy to sobą, naszym dialogiem. I tyle. I próbujemy czerpać tyle przyjemności, ile się tylko da. I oczywiście z obecności ludzi, którzy zechcieli z nami być.
Ja przyznaję – nie jest to żadna tajemnica i nie będzie raczej wielkie zaskoczenie – że przyszedłem na koncert bardziej ze względu na Ciebie, niż na Dorotę. Ale tak, jak zadaliście na początku koncertu żartobliwie pytanie Dla kogo tu dzisiaj przyszliście?, to myślę, że w trakcie koncertu zdecydowanie mógłbym podnieść już obie ręce.
No i o to chodziło.
Dorotę kojarzyłem dotychczas z The Voice of Poland i ją bardzo polubiłem w tamtym czasie. Nigdy wcześniej jej nie słyszałem na żywo – dopiero podczas Broadway Exclusive, gdzie wg mnie to też nie do końca był jej repertuar. Głos głosem, ale słychać było, że chyba nie do końca czuje się w tym repertuarze.
Bo tak było.
A tutaj mnie bardzo zaskoczyła. I to nie tyle głosem, co sobą. Ja zawsze myślałem, że Dorota Osińska to jest taka skromna, skryta osoba, która się boi odezwać. Wyjdzie, zaśpiewa i się schowa, a Wy byliście jak równy z równym w tych swoich docinkach, temperamencie, konferansjerce, więc to było dla mnie chyba największe zaskoczenie tego koncertu. Plus muzycznie oczywiście.
To bardzo się cieszę, że tak to odebrałeś.
Tak jak już wspomniałem Tobie wcześniej – naprawdę dobrze się na Was patrzyło. Jak na artystów, którzy – wiadomo – są tam też dla ludzi, dla publiczności, ale z drugiej strony nie do końca się to publicznością przejmują, bo tak naprawdę są tam dla siebie.
Tak trochę było (śmiech). To znaczy nie jest tak, że się nie przejmowaliśmy publicznością, ale próbowaliśmy ten czas spędzić jak najbardziej sympatycznie właśnie ze sobą i z muzą.
Dorota Osińska i Jakub Wocial w koncercie „Tak blisko – dwa światy, a jednak jeden” [RELACJA]
Różniły się te dwa koncerty między sobą? Dowcipy były jakoś wyreżyserowane?
Nie, dwa żarty się powtórzyły, bo po prostu tak zajarzyły tydzień wcześniej, że postanowiliśmy, że spróbujemy przekazać je w ten sam sposób, natomiast ogólnie różniło się to między sobą. Ten drugi koncert – w moje urodziny – był o pół godziny dłuższy.
No właśnie – bo oba koncerty były pewnie wyjątkowe, ale ten drugi, urodzinowy, był chyba jeszcze bardziej szczególny?
Ja tego tak nie odebrałem. I obiecałem sobie, że to był ostatni raz, kiedy sobie coś takiego zrobiłem. Mimo że jestem bardzo zadowolony z reakcji ludzi, z ich zaangażowania, doceniam to bardzo i było to dla mnie bardzo poruszające, natomiast to jest taki dzień, że chyba warto zacząć go spędzać chociażby na odpoczynku.
A tak właśnie było, że Ty sobie założyłeś, wybierając terminy, że robisz sobie prezent na urodziny?
Nie, ja po prostu wybrałem te dwa wtorki. Wpisałem je do repertuaru, ustaliłem z Dyrektorem i wtedy się dopiero zorientowałem, że to jest 18 lutego. Nie było to w ogóle planowane. Więc rzeczywiście obiecuję sobie, że na tyle, na ile się da, był to ostatni raz, kiedy sobie dokładam taką robotę. Tak naprawdę cieszyłem się bardzo na te koncerty, ale jak sobie myślałem o tym w dniu moich urodzin, wiedząc, jak było tydzień wcześniej… To jest olbrzymie zaangażowanie i energia, którą trzeba włożyć w to – chociażby po to, by być błyskotliwym w odpowiedziach do Doroty. By pozostać sobą, ale jednak by nie była to prywatna rozmowa. Więc całościowo było to wyczerpujące i poczułem to dopiero po koncercie. Była moja siostra, rodzina i chcieliśmy usiąść choć na chwilę, porozmawiać, złożyć życzenia, a ja prawie usnąłem. Było naprawdę pięknie, ale może być jeszcze piękniej. Bez pracy.
Sądząc po reakcjach publiczności oraz relacjach, które widziałem później, było to wydarzenie bardzo poruszające również dla nas – po drugiej stronie sceny. Czy będzie zatem kolejne spotkanie Wociala z Osińską?
Będą, w nieco bardziej usystematyzowanej formie. Najpierw 20 kwietnia spotkamy się na Smolnej i będzie to coś na zasadzie tego koncertu, który był w Rampie. Pewnie z jakimś nowym repertuarem. Ale teraz z Dorotą pracujemy też nad czymś nowym.
To jest to, o czym Dyrektor Rampy mówił tuż po Waszym koncercie?
Dokładnie.
Czyli to bardziej w formie spektaklu?
Nie, to będzie bardziej forma naszych dwóch bytów, tylko że będzie to wszystko ubrane plastycznie w jakąś spójną całość, która będzie powtarzalna.
Będzie to już wtedy repertuarowe?
Tak.
Chyba już nie w tym roku?
Nie, ale udało mi się wszystko pogodzić i mam to wpisane na końcówkę stycznia 2021 roku.
Nie wiem jak (śmiech).
Ja też nie wiem (śmiech). Ale mam to wpisane i na razie mam pozwolenie na to, że możemy to zrobić. Nasza dwójka i muzycy.
[UPDATE] Tak miało być jeszcze kilka miesięcy temu, ale teraz, gdy kontynuujemy naszą rozmowę w tym chorym, pandemicznym czasie, chyba wiele się zmieniło. Czy plany te są nadal aktualne?
Nie. Niestety, ale na tę chwilę nie planujemy niczego na Dużej Scenie Rampy. Jest mi mega przykro, bo bardzo się z Dorotą i muzykami cieszyliśmy na tę kolejną współpracę, no i też mega przykro, że z inicjatywą tego spektaklu wyszedł sam Witold Olejarz, nasz Dyrektor, a my nie możemy tego zrealizować. I nie wiadomo, czy kiedykolwiek projekt ten dojdzie do skutku.
Czy w zamian tego planujecie coś innego?
W obecnych czasach nie można chyba planować niczego. Musieliśmy odwołać premierę Sunset Boulevard, którą mega się jarałem i na którą na maksa czekałem, bo to wspaniały materiał, a na dodatek mieliśmy przygotowywać tę produkcję z naprawdę fantastycznymi ludźmi. Jak wspomniałem, na Dużej Scenie żadnych premier w najbliższym czasie nie przewidujemy, ale wrócimy raz jeszcze z Osiną i muzykami. Chcemy zrobić koncert w Sylwestra i jakoś fajnie zakończyć ten popaprany rok. Ma być swobodnie i wszyscy mamy się świetnie bawić. Ja będę na pewno (śmiech).
Koncert ma być z założenia podobny do tych lutowych?
Nie ma żadnych założeń. Znasz mnie, wiesz też, jak wygląda moja praca z Osiną. Tu wszystko się dzieje bardzo spontanicznie, jedno zachowanie wynika z innego i chyba o to w tym wszystkim chodzi. Żeby się nie spinać i czuć autentyczną frajdę z tego, co się robi. Na pewno będzie można nieco skojarzyć ten koncert z tymi lutowymi, bo będzie to ten sam skład, ale repertuar taki sam nie będzie, bo trochę nowych rzeczy opracowaliśmy, przygotowując koncerty w Azylu.
No właśnie, Azyl. Czy przez to flow, które towarzyszyło Tobie i Dorocie podczas lutowych koncertów, naturalnym było dla Ciebie zaproszenie właśnie jej do pierwszych koncertów w Azylu?
Tak. Z Dorotą mam flow jak z mało kim tak naprawdę. Nie wiem, czy to też kwestia tego, że przez tyle lat ze sobą nie występowaliśmy i teraz nadrabiamy zaległości, ale naprawdę świetnie się ze sobą dogadujemy i na scenie, i poza nią też. Zresztą, kto odwiedzał Azyl podczas wieczorów moich i Doroty, ten chyba może to potwierdzić. Opowiadaliśmy tam też już wielokrotnie, że to Dorocie początkowo zaproponowałem rolę Marii Magdaleny w naszym Jesus Christ Superstar. A później… chyba o tym zapomniałem i o angażu Natalii Piotrowskiej Dorota dowiedziała się już z plakatu promującego wydarzenie. Może więc teraz chcę odkupić te swoje winy (śmiech).
Skąd w ogóle pomysł na to miejsce?
Wiesz, że chodziło to za mną od dawna. Rozmawialiśmy już dawno temu o tym, że chciałbym w Warszawie stworzyć coś, co określałbym mianem najbardziej intymnej sceny muzycznej, która będzie zacierała granice między artystą a widzem. Scenę, która nie będzie ograniczała się jedynie do występów – choć to też przecież piękne i ważne – ale która będzie przede wszystkim miejscem spotkań. Zarówno artysty z widzem, jak i widza z widzem. Chciałem stworzyć miejsce, gdzie będzie można spokojnie usiąść, napić się kawy, pogadać, wymienić się spojrzeniem czy spostrzeżeniami. Cały czas jednak gdzieś to marzenie odkładałem, jak i wiele innych, bo zwyczajnie nie było na jego realizację czasu. Zawsze była masa pracy – ogarnianie Rampy, granie w Rampie, spektakle w innych teatrach, koncerty i mnóstwo innych rzeczy. No później jeszcze wymarzone Wampiry, o których sobie nawet nie zdawałem chyba sprawy, że faktycznie takie wymarzone były. Aż przyszła pandemia i przewartościowała wiele tematów i spraw. Dała czas i przestrzeń na zebranie myśli, na działanie. I o to jest nasz Azyl, w którym możemy się spotykać już ponad trzy miesiące, a ja nadal nie dowierzam chyba, że się to udało.
Azyl to miejsce bez adresu czy czterech ścian – kameralne koncerty na żywo [WRAŻENIA]
Czym jest dla Ciebie Azyl?
Azylem. Naprawdę. Jest to miejsce, w którym czuję się bezpiecznie, w którym czuję się dobrze, które jest dla mnie schronieniem. Od 22 czerwca, czyli dnia, w którym po raz pierwszy po wielomiesięcznej przerwie spotkałem się z żywym widzem, to właśnie wieczory w Azylu są moją ulubioną częścią dnia. Żartuję sobie – choć może nie jest to tak naprawdę żart – że ja ostatnio zdziczałem. Mam swoją codzienną rutynę i rytm dnia, którego się mega trzymam i jestem z tego dumny. Mam treningi, które są dla mnie mega ważne. Jest też oczywiście praca, której coraz więcej jest także w Rampie. Ja się w ciągu dnia trochę zamykam w swojej skorupie i tym wszystkim, co robię, a wieczory w Azylu są właśnie takim wytchnieniem i powiewem świeżości, jakkolwiek banalnie może to brzmieć. I nawet jak w ciągu dnia zazwyczaj wolę być sam i nie zawsze chce mi się gadać z ludźmi, tak w Azylu czerpię z tego autentyczną radość i satysfakcję. Jest to też oczywiście moja praca i oczywiście nie każdego dnia jest tak samo super – jestem tylko człowiekiem i mam prawo być w gorszej formie, co w miejscu takim jak Azyl i przy formule takiej, jak nasze koncerty, widać chyba jeszcze bardziej. Niemniej jednak, niezależnie od nastroju i formy, zawsze daję z siebie trzysta procent i oddaję temu projektowi i ludziom, którzy chcą spędzać z nami te wieczory całe serducho.
W jaki sposób wybierasz gości, którzy towarzyszą Ci podczas występów?
No to jest właśnie plus posiadania własnej sceny, bo dokładnie mogę wybierać, z kim chcę pracować (śmiech). I tu zawsze w pierwszej kolejności wybieram ludzi, których po prostu lubię, z którymi chcę spędzić ten czas, z którymi się dobrze dogaduję, z którymi chcę wymienić się energią. Z którymi spędzę dobrze czas i nie będę tego robił z przymusu. Ale też patrzę na pewno na to, czy dany artysta odnajdzie się w specyfice Azylu, bo to nie jest takie oczywiste. Tutaj trzeba się obnażyć, zaśpiewać bez fajerwerków, bez kostiumów, bez nagłośnienia. Być po prostu szczerym. To jest dla mnie najważniejsze. Ta szczerość i autentyczność. Są widzowie, którzy przychodzą do Azylu po kilka lub kilkanaście razy i przyzwyczaili się już do pewnych “norm” i atmosfery, dlatego chcę też, żeby występujący artyści dobrze się w tym wszystkim czuli i mieli to tzw. flow, o którym już kilkukrotnie wspomnieliśmy. Myślę, że zdecydowana większość z nich do tej pory naprawdę bardzo dobrze poczuła to miejsce, jego klimat i atmosferę, z czego mega się cieszę.
Stresowałeś się tym, jak Azyl zostanie przyjęty przez widzów?
No jak cholera! Jest to jednak coś mocno nowego i nie byłem pewien, czy polski widz jest na to gotowy. Czy polski artysta jest na to gotowy! Nie wiedziałem, czy w tych dziwnych czasach ludzie będą w ogóle chcieli chodzić na koncerty, brać udział w zgromadzeniach – choć ciężko mówić o jakimś wielkim zgromadzeniu, gdy w Azylu możemy gościć maksymalnie 25 osób. Więc stres był i stres jest zresztą każdego wieczoru. Rozmawialiśmy już o tym, że wieczory w Azylu są wypadkową energii obu stron i zawsze jest stres, czy to zażre, czy ludzie są gotowi na taką formułę, czy zaproszony artysta poczuje ten klimat i będzie w stanie się w tym odnaleźć. Zdarza się, że ja czy ja i mój gość bawimy się przednio, ale ludzie z początku nie łapią tej formuły, nie wchodzą w interakcje, nie odpowiadają na żarty czy pytania. Patrząc jednak na to, że działamy już ponad trzy miesiące, to od dłuższego już czasu właściwie na każdym z koncertów pojawiają się znajome twarze, które Azyl odwiedzają regularnie. I jest to niezwykle poruszające. I pokazuje, że warto.
No właśnie, jakie są reakcje i wrażenia po tych kilkunastu tygodniach?
Moje czy widzów?
I jedne, i drugie.
O moich już wspominałem, uskrzydla to bardzo. I na pewno to, jak Azyl wygląda i jak się rozwija, przerosło moje oczekiwania i wyobrażenia. Cieszę się mega, że mogę tworzyć to miejsce z bliskimi mi ludźmi i to chyba jeszcze bardziej wzmaga tę radość. A najlepszą reakcją widzów jest to, że wracają do Azylu, że komentują, że przychodzą z kolejnymi znajomymi i przyjaciółmi. Wzruszam się za każdym razem, gdy ktoś mówi, że odnalazł swój Azyl, bo to o to chodziło. Rozmawiam z tymi ludźmi, czytam komentarze – też je zresztą pewnie czytasz (śmiech) – i niezwykle cieszy, gdy ludzie mówią, że tego im brakowało, że brakowało takiego miejsca. Że w Azylu nie ma, że tak powiem, kija w dupie i można się poznać z innej strony, niż na standardowej scenie. No i że w Azylu mogą trochę poznać Wociala, Osińską, Nerkowskiego czy Krzemień, a nie grane przez nich postaci. I ja też czerpię wielką radość, że mogę tutaj poznać i porozmawiać z przysłowiowym Kowalskim, autentycznym człowiekiem, a nie z anonimową osobą pod wejściem służbowym.
Masz jakieś założenia czasowe związane z Azylem? Jak długo to wszystko potrwa?
Nie mam pojęcia. Chciałbym, by trwało to jak najdłużej, bo mega się tymi wieczorami w Azylu jaram. Ale wiem też, że… Żeby to teraz źle nie zabrzmiało, no ale jak mnie nie będzie, to nie wiem, czy to miejsce ma rację bytu w takiej formie. No a jak długo ja tutaj jeszcze będę? Nie wiem. Żyję cały czas w takim zawieszeniu, co chwilę otrzymuję inne informację i nie ukrywam, że to wykańcza – przede wszystkim mentalnie. Na tę chwilę informacja jest taka, że na próby do Niemiec wracamy w styczniu, czyli w Azylu gramy na pewno do końca roku. W Sylwestra zresztą zrobimy tam koncerto-spotkanie, żeby wspólnie zakończyć ten chory rok. A co przyniesie 2021 to się okaże.
Zaraz, ale mówiłeś, że w Sylwestra ma być koncert na Dużej Scenie.
Też. Koncert na Dużej Scenie to działanie Rampy, Sylwester w Azylu to osobne wydarzenie.
Cieszysz się na powrót na „normalną” teatralną scenę?
I tak, i nie. Cieszę się, bo jest to często powrót do moich ukochanych tytułów i ról, jak choćby Jesus Christ Superstar, którego właśnie wznawiamy w Białymstoku. Nie ukrywam jednak, że ten powrót do grania nie należy do najłatwiejszych. Wspomniałem wcześniej, że ja zdziczałem, zamknąłem się w sobie jeszcze bardziej i muszę chyba na nowo nauczyć się pracy z ludźmi. I to pracy, która nie zawsze jest stuprocentowo na moich warunkach. Nie mówię, że to złe, ale to zawsze sztuka chodzenia na kompromisy, dopasowywania się, przełamywania się w wielu aspektach. Nie jest to łatwe.
Patrząc wstecz na Twoje 34 lata życia – jak je oceniasz?
O Jezu… Mega! Mega je oceniam.
Ale mega dobrze?
Mega dobrze, mega kreatywnie, mega pouczająco, rozwijająco. Aż się boję pomyśleć, co jeszcze ekscytującego mnie czeka. Kurwa, wiem przecież, co mnie czeka (śmiech). Natomiast, ja tego nie widzę na co dzień, ale ludzie, z którymi rozmawiam, którzy albo dopiero mnie poznają, ale śledzą mnie gdzieś, ale nie mieli okazji wcześniej do pogadania, mi wypominają to, jak w sumie młodą osobą jestem przy tym wszystkim, co się tu dzieje. Więc doceniam to bardzo i szanuję. I cieszę się z tego faktu.
Czyli możesz powiedzieć, że jesteś teraz szczęśliwy?
Jestem spełnionym i szczęśliwym człowiekiem.
Jakiś czas temu w swoich mediach społecznościowych napisałeś, że spełniłeś już wszystkie swoje marzenia i że już nic nie masz. Naprawdę tak jest?
Mam marzenie, nad którym teraz pracuję, ale ono nie jest zawodowe. Zawodowe marzenia naprawdę spełniłem. Wiadomo, że będą rzeczy, które przyjdą i które będą mnie zaskakiwały – niech tak będzie – ale z rzeczy, które sobie wymarzyłem, to je zrealizowałem. Teraz trzeba skupić się na tym – i to też jest sztuką – żeby utrzymać poziom satysfakcji z rzeczy, które są kontynuowane i regularnie realizowane.
To nad jakim marzeniem teraz pracujesz?
Nad spokojem i jakością życia prywatnego. I nad tym, by mieć frajdę z niepracowania. Nie mam obecnie takiego czasu, że nie pracuję.
Nie potrafisz odpoczywać?
Nie, w ogóle. Ja się leczę na pracoholizm i nie mam problemu, by o tym mówić. Nie jestem alkoholikiem – jestem pracoholikiem. Jest to inna forma lizmu, ale jest i rzeczywiście mam z tym problem. I się uczę. Nie umiem odpoczywać. I łapię się na tym, że z roku na rok jest coraz gorzej, a nie coraz lepiej.
Czujesz, że Twoje życie prywatne na tym cierpi?
Nie mam życia prywatnego.
A chciałbyś?
No jestem w takim wieku, że muszę sobie to zacząć ogarniać. I chciałbym, bo to jest coś, co daje energię do działań zawodowych, jeśli się znajdzie ten balans.
Masz na myśli coś konkretnego czy ogólnie myślisz o tym, by było jakiekolwiek życie poza pracą?
O życiu poza pracą. O jakościowym czasie.
Przyznaję, że sam mam czasami problem ze znalezieniem tego balansu. Bo poza pracą zawodową łapię się zawsze miliona innych rzeczy i też gdzieś się życie prywatne zatraca. No i trzeba sobie przede wszystkim odpowiedzieć na pytanie, do czego się ostatecznie dąży w życiu…
A to to ja wiem, to mam bardzo jasno określone i to się samo wyklarowało.
Ale masz na myśli cele zawodowe czy ogólnie życie?
Teraz to, co mnie spełniło, to jest to, co zawodowo zrobiłem. To, w jaki sposób się zrealizowałem i gdzie teraz jestem. Natomiast kolejnym etapem jest bycie szczęśliwym w życiu.
Jasne, też bym chciał być szczęśliwym, tylko pytanie, jak do tego dążyć i co ma to szczęście dać.
Niebycie samym – w moim przypadku to jest to. Nieposiadanie fejkowych pseudo przyjaciół z pracy, którzy są wobec Ciebie mili i blisko Ciebie ze względu na interes, który mają. Na to, że będą mieli pracę bądź nie. Ale wiadomo, że częściej się uśmiechając lub próbując nadrabiać jakieś znajomości czy relacje, chce się to osiągnąć. To nie są prawdziwe znajomości w pracy. My się lubimy, szanujemy, ja ich bardzo doceniam i niesłychanie im kibicuję i podziwiam ich rozwój, ale ja wiem, że to nie są znajomości na lata. Jest Rampa – OK. Nie będzie Rampy, to nie będzie Wociala. Ja to wiem, bo się niejednokrotnie już tak przejechałem. Nie będę podawał nazwisk. Ale wszyscy, którzy się pozornie blisko mnie trzymają – to o nich mówię. I to jest przykre. Może poza Osiną. Znamy się od ponad sześciu lat, nigdy nie pracowaliśmy razem, żeby musiała mi być za coś wdzięczna, a po prostu się czasami odzywa: Hej, co tam słychać, chodź na kawę. I to jest prawdziwa znajomość. A tutaj… Tu się każdy do siebie uśmiecha, bo się castingi zbliżają i taka jest prawda. Teraz mam, kurwa, grono przyjaciół. Teraz to są wszyscy moimi najlepszymi znajomymi.
Czyli mówisz, że na co dzień nie ma tutaj szczerych relacji?
Nie. Ja nie pamiętam, kto kiedy ma urodziny. Z Instagrama się dowiaduję, że cała Rampa była gdzieś na urodzinach u kogoś, a mnie nikt nie zaprosił na to. No jest to przykre. Ale co mam zrobić? Taka jest kolej rzeczy. Ja też nie jestem osobą, która się spoufala i zabiega o względy innych, ponieważ nie muszę i uważam, że albo kogoś lubię szczerze – a lubię naprawdę wiele osób stąd, ale mając świadomość z tyłu głowy, że to jest coś, co jest teraz. To trwa, bo trwa praca, współpraca i już. To tak działa, to są wzajemne transakcje i każdy z tego coś ma. To nie jest nic ładnego, ale taka jest prawda i ja jestem tego świadomy. I nie jestem z tego powodu ani smutny, ani załamany. Tak jest i tak zawsze będzie. Nie ma z tym co walczyć. Wśród tych ludzi oczywiście są osoby, wobec których może jest inaczej niż myślę i mówię, ale nie potrafiłbym wskazać, kto jest taką osobą. Nie po tylu latach pracy i tylu latach zmiennych, jakie zawsze zachodzą.
To jaki masz teraz plan na realizację celu życia prywatnego i przestrzeni bez pracy?
Staranie się o to i wprowadzanie tego w życie. Znajdowanie sobie kwadransa, pół godziny, godziny w ciągu dnia i próbowanie odcinać się od pracy.
Dokładanie nowych projektów chyba w tym nie pomaga.
Ja sobie dołożyć mogę i dziesięć projektów, ale muszę znaleźć złoty środek, by to wyważyć. I znaleźć fragment jakościowego życia każdego dnia. I wtedy mogę mieć tych projektów piętnaście.
To w temacie i zawodowym, i spełniania marzeń – jedno chyba właśnie zaczyna się spełniać…
Na pewno. Jestem na etapie życia, gdzie coś zostało mi ofiarowane – wiemy, o czym mówię, a o czym publicznie powiem za jakiś czas – z czego się niesłychanie cieszę. Wiem, że jest przede mną więcej niż mniej ekscytacji i frajdy z tego, co mnie czeka. Ale pracując nad życiem prywatnym… w zależności od tego jak ono się potoczy, też wiele zależy. Tylko tyle mogę powiedzieć. Jestem człowiekiem, który pracuje nad sobą, chodzę na tę terapię, pracuję nad znajdowaniem balansu między robotą, życiem, jedzeniem, piciem herbaty, czegokolwiek – czyli tymi przyziemnymi rzeczami. I dochodzę do wniosku, że życie prywatne jest najważniejsze. Teatr przeminie. Ktoś inny przejmie Rampę, ktoś inny zechce zrobić coś innego, ktoś inny zdecyduje, że będzie robione teraz to… Stary, to przemija. A relacje, prawdziwe relacje między ludźmi, zostają. Jak nie na całe życie, to chociaż na lata. I one trwają. I bardzo to mną wstrząsnęło ostatnio, ale to spadło na mnie – to przekonanie chęci i potrzeby budowania czegoś, takiej swojej strefy bezpieczeństwa wokół samego siebie – spadło bardzo nagle na mnie. I teraz mam takie coś. Stąd może moje różne wahania nastrojów i dziwne pytania, które mam sam wobec siebie. Dużo niewiadomych i niewiedza, jak na to odpowiadać. Ale to chyba wynika z tego właśnie. Że próbuję znaleźć złoty środek między tym, co mną wstrząsnęło w ostatnim czasie, czyli chęcią bycia ważnym dla kogoś – prawdziwe ważnym, a nie tylko zawodowo i interesownie – a nadal się realizowaniem i próbowaniem spełniać swoich marzeń.
Mimo wszystko chyba są osoby, dla których jesteś ważny bezinteresownie.
Nie wiem, to się okaże.
Jak to się stało, że Jezus zagościł w Białymstoku?
Zaprosiłem do Warszawy ówczesnego Dyrektora OiFP – Damiana Tanajewskiego – a on zachwycił się i powiedział, że chce to mieć u siebie.
Jest to dla Ciebie coś niezwykłego?
No kurwa, spełnienie marzeń!
Ale dlatego, że w ogóle Wasze dzieło cieszy się takim uznaniem, czy konkretnie że jest to OiFP?
Jedno i drugie. Opera Podlaska to jeden z najpiękniejszych obiektów w naszym kraju, więc to na pewno. A dwa, że nasza inscenizacja spotyka się z takim odzewem. W moim życiu artystycznym jest to chyba najważniejsza pozycja, którą zrobiłem z Santiago i teraz z Janem. Jest to rzecz, z której jestem niesłychanie dumny. Która mi się ani razu, patrząc na to, nie wydała do poprawy, do zmiany. Nie wydała mi się tania w żaden sposób. Jestem z tego po prostu dumny.
Nie dziwię się w ogóle. W białostockiej obsadzie udało się Wam skompletować parę bardzo mocnych nazwisk. Z tego też jesteś zadowolony?
Mega. To bardzo mocni ludzi. I praca w Białymstoku z ludźmi formatu Łukasza Zagrobelnego czy Michała Grobelnego, z ludźmi, którzy są ze środowiska operowego, pokazała, że ta nasza wersja, że nasze podejście ludzkie do pracy i do tych emocji, się sprawdza. I ten spektakl jest równie mocny, jak w Warszawie. Kwestia rozmów, kwestia pracy, kwestia zrozumienia tego materiału w kontekście tej inscenizacji. Kwestia pozbycia się całej świętości, jaką ludzie temu materiałowi przypisują. I bycie człowiekiem – bo o tym jest ten tytuł, o tym jest ten spektakl. I bycie szczerym i prawdziwym wobec tego, co robi się na scenie.
Czy przygotowując tę premierę w Białymstoku, czułeś się trochę tak jak w roku 2016, gdy przygotowywaliście to w Rampie od zera?
Nie, czułem się o 100 procent mądrzejszy i mocniejszy, jeżeli chodzi o pracę i możliwość przekazania tego, co chcę przekazać ludziom. W Warszawie ten spektakl powstawał w trzy tygodnie. Pracowaliśmy dzień, noc, dzień, noc, dzień noc… I tak naprawdę wszystko, co najlepsze w tym materiale, czyli m.in. rola Przeznaczenia, powstały w ostatnim tygodniu. Kiedy już z niedospania i totalnej weny, która przychodziła naprawdę ni stąd ni zowąd, kreowały się te rzeczy i próbowaliśmy to update’ować, dodawać i to ewoluowało do tego efektu, który był w końcu zaprezentowany. Zresztą Jezus i tak ewoluuje co roku. I co roku są jakieś nowe rzeczy dodawane, drobne zmiany.
Co nowego w tym roku?
Nie są to rzeczy, które mogę wymieniać. Na razie są to rzeczy w fazie prób. Muszą to sprawdzić ludzie na scenie i jak będzie to działało, to na pewno zostaną zachowane. Ale trochę kosmetyki jest wprowadzone.
Pasja według Wociala i Bello – „Jesus Christ Superstar” w Teatrze Rampa [RECENZJA]
Wersja białostocka będzie się różniła czymś od warszawskiej? Oczywiście poza wielkością sceny.
Na razie w fazie prób są multimedia, które są dodane. Ale w totalnie niezauważalny sposób. takie podprogowe projekcje. No i wykorzystujemy zastaną tam technikę, orkiestra wyjeżdża z dołu i zjeżdża na koniec, by na koniec był krzyż bez nikogo. Zresztą… niech widzowie sami się przekonają.
Dlaczego uznaliście, by grać to zawsze tylko w wielkim poście?
To się wzięło stąd, że my tego tytułu nie chcieliśmy grać repertuarowo. Jego trzeba grać w jednym secie, właśnie po to, żeby nie zgubić i nie musieć nadbudowywać energii, jakiej wymaga ten materiał. A wydawało nam się i wydaje nadal, że okres wielkiego postu dla Polaków – i chyba w ogóle na całym świecie – jest idealnym momentem, żeby ten tytuł grać i ludzi wprowadzać w ten czas, opowiadając tę historię.
Na czym polega siła Waszej inscenizacji? Tytuł jest znany wszędzie, grany w różnych miejscach, różnie odbierany. Tak jak wspomniałeś, miało być to grane początkowo kilka spektakli w 2016. Nagle okazało się, że rok później było kolejne zapotrzebowanie i później znowu, i w zeszłym roku znowu rekordowa ilość tego wszystkiego. W międzyczasie Toruń, Lublin, teraz przenosicie to do Białegostoku. Ja widząc kilka wersji, tę kupuję najbardziej z różnych względów, ale patrząc na to, że biletów od dawna nie ma, zainteresowanie ciągle rośnie
Nie wiem. To chyba jednak trzeba by zapytać widzów. My to zrobiliśmy według naszego gustu i naszych odczuć, według naszej prawdy, która w nas tkwi. Ale myślę, że to właśnie… Nie wiem, nie mam odpowiedzi na to pytanie.
***
Ciąg dalszy rozmowy z Jakubem Wocialem już dostępny na blogu!
1 COMMENT