Trzecia i ostatnia (przynajmniej na razie ;)) część wywiadu z Kamilem Krupiczem. Poprzednie do przeczytania tutaj:
01 – Kamil Krupicz: „Scena od zawsze była we mnie i nie wyobrażam sobie dla siebie innego zawodu”
Tym razem zdecydowanie bardziej osobiście i prywatnie. O marzeniach, planach zawodowych, motywacjach do pracy. O tym, jak znalazł się w Studio Accantus i co dalej z jego wokalną karierą. A także o tym, co robi po pracy i jaki jest na co dzień. Zapraszam serdecznie do lektury!
Odczuwasz wzrost popularności i rozpoznawalności od czasu, kiedy jest Krystian?
Tak, ja większość takich rzeczy robię na Instagramie, więc faktycznie stąd wiele osób mnie kojarzy i tak naprawdę często mnie zaczynają poznawać przez Krystiana. Śledzą, czują się, jakby to był ich znajomy. Im jest tego więcej, tym ludzie bardziej się przywiązują. Jak czują, że jakoś znają już mnie z Internetu, chcą poznać osobiście, przyjeżdżają wtedy do teatru, a o to przecież aktorom chodzi. Jak byłem aktorem tylko teatralnym, to kilka osób stało po autografy czasami, ale nawet nie kojarzyli mnie z nazwiska, tylko bardziej jako ten, który grał tę rolę. A teraz przychodzą specjalnie do konkretnego teatru, by zobaczyć mnie i to jest super. Ja się bardzo z tego cieszę, to jest mega budujące i po to jest ten zawód. My też lubimy, jak się nam to ego trochę połechce. Aktorzy tak mają niestety (śmiech). Po to jest ten zawód, bo my gramy dla ludzi, a nie dla samych siebie. Ja to kocham, uwielbiam, to jest moja pasja, ale to jest wszytko dla ludzi. A teraz jest wszystko idealnie, bo się ze sobą łączy, po kolei dzieje i tak ma być. I też czuję się doceniony, jeszcze więcej daję wtedy z siebie energii, jak widzę, że mam ludzi po mojej stronie. Oczywiście nie robię jakichś takich żartów pod publiczkę, bo bardzo tego nie lubię w teatrze, takiego wychodzenia z roli specjalnie dla kogoś i tzw. ściągania kołdry na siebie w spektaklu, ale zawsze 1500% z siebie trzeba dawać.
Czyli nie przeszkadza Ci to, że ludzie czekają pod teatrem? Nie czujesz, że jesteś już po pracy i chcesz iść odpocząć?
Nie, broń Boże. To jest bardzo miła część tej pracy. Że ludzie chcą, że czekają specjalnie, że jeszcze chcą uścisnąć dłoń, przytulić się, powiedzieć kilka miłych słów czy powiedzieć, co sądzą o spektaklu, zrobić sobie zdjęcie. To jest bardzo budujące.
Nie jest Ci żal, że dla Kamila nie ma już miejsca na Twoim Instagramowym koncie?
Nie, w ogóle. Ja nie lubiłem wstawiać tych zdjęć jako Kamil.
Ale przecież prowadziłeś wcześniej bardziej prywatnie to konto. Tu zdjęcie z wakacji, tu kawusia, tu uśmiechnięty selfiaczek.
Tak, ale jakoś nie lubiłem tego. Nie czerpałem z tego przyjemności. Wstawiałem, bo w sumie coś takiego warto prowadzić, zawsze ktoś może zaobserwować, tylko właściwie po co ma obserwować kolejny profil uśmiechniętego chłopaka na Instagramie, który wstawia zdjęcia z kawą i nie różni się od innych, którzy wstawiają takie zdjęcia. Trzeba wymyślić coś, żeby być oryginalnym. Żeby to było inne, bo jak będzie takie samo jak innych, to zginie w tłumie. Kiedyś było ze 3 tysiące obserwujących, bo tam się nic nie działo poza tym, że kawka była wstawiona, zdjęcia z wakacji jak każdy, kawa jak każdy… Fotoblog. Dla mnie pamiątka, ale czy to kogoś zainteresuje? A Krystian jest już jakąś formą wypowiedzi w mediach społecznościowych. Na Facebooka też nie wstawiam raczej swoich prywatnych rzeczy, tylko Krystiankowe czy zawodowe. Zresztą moje prywatne życie widać u Krystiana.
Czujesz, że ten profil i alter ego pomogły Ci jakoś w karierze? Że przez to, że jest jakaś większa rozpoznawalność, coś się ruszyło?
Nie. Oczywiście przez to zaczęły pojawiać się niektóre projekty, ale takie, które nie do końca mnie zadowalają, nie do końca takie rzeczy bym chciał robić. Ale i tak tego nie biorę, bo jestem zainteresowany czymś innym, jestem zainteresowany teatrem i to takim stricte teatrem, a nie jakimiś infuencerskimi działaniami aż tak. Mogę to robić jakoś dodatkowo, ale lubię duże teatralne przedsięwzięcia. A w czymś takim Instagram nie pomaga.
Jaki jest Kamil po godzinach, gdy już nie ma Instagrama? Czego nie przemycasz w social mediach?
Nie przemycę swojej introwertyczności, bo to się trochę kłóci z ekstrawertycznością Instagrama. A ja po prostu lubię usiąść w ciszy całkowitej, bez telewizora, bez niczego. Usiąść i patrzeć w jeden punkt. To jest Kamil po godzinach.
Co lubisz w sobie najbardziej?
Pracowitość i punktualność. Ja naprawdę lubię pracować. Uwielbiam być w próbach do spektakli. To jest często nerwowy czas, ale bardzo napędzający. Nie lubię mieć wolnego od pracy, bo mam wrażenie, że ten czas mi ucieka albo mógłbym w tym czasie robić jeszcze tyle fajnych rzeczy. No ale czasami właśnie dziesięć rzeczy przychodzi w jednym czasie, a czasami nie ma nic. Teraz właśnie w styczniu miałem trochę mniej tych spektakli i myślałem, że nie będę miał co ze sobą zrobić, a od kwietnia… Przyszły trzy oferty i musiałem wybrać jedną z nich.
No właśnie, chyba możemy już przejść do tego wyczekiwanego momentu. Co to za nowa premiera?
W Warszawie będzie spektakl Śpiewak Jazzbandu. Dostałem tam główną rolę u Wojtka Kościelniaka. Znowu (śmiech). Po Chicago w Krakowie i Bębenku we Wrocławiu przyszła pora na Warszawę i Teatr Żydowski. Próby zaczynamy od kwietnia, więc bardzo się cieszę kolejny raz na tę współpracę, bo uwielbiam pracę z Wojtkiem. To też muzyczny spektakl, z utworami Mariusza Obijalskiego jak w Bębenku i choreografią Eweliny Adamskiej-Porczyk.
Czyli ta sama ekipa.
No dokładnie.
Kiedy premiera?
W czerwcu.
Wróciłem jakiś czas temu do bardzo starych nagrań Studia Accantus, słuchałem ich jedynie, bez wizji, aż nagle doznałem olśnienia, że przecież znam ten głos. Skąd się tam wziąłeś?
Z Bartkiem Kozielskim, założycielem Accantusa, grałem w Tintilo w Teatrze Rampa. Bartek też jest wychowany w Tintilo, no i tam się poznaliśmy. Bartek potem zaczął nagrywać, nagrywał też płytę do musicalu W cieniu, który tworzyliśmy w Rampie, potem też nagrywał swoje rzeczy – te covery. No i zaprosił mnie do kilku nagrań, pierwsze koncerty też z nimi śpiewałem. To były też bardzo stare nagrania, jeszcze bez wizji. Potem oni poszli w swoją stronę, ja poszedłem w teatr.
Czyli raczej nie będzie reaktywacji Kamila w Accantusie?
Nie.
Pozostając w tematach muzycznych, jakiś czas temu premierę miał Twój najnowszy singiel, Breaking, który – jak sam napisałeś – przeleżał trochę w szufladzie. Masz jeszcze więcej rzeczy w tej szufladzie?
Tak, są tam jeszcze w tej szufladzie rzeczy. Natomiast powiem Ci, że ta płyta i pomysł z nagraniem płyty to jest jakieś stare marzenie, które miałem jako dziecko, potem się cały czas rodziło, rodziło, aż po prostu umarło i się rozmyło. Ja straciłem trochę do tego zapał i serce i tak szczerze nie lubię chyba wychodzić na scenę jako Kamil Krupicz – wokalista. Ja lubię wychodzić i grać. Lubię być postacią. Mogę śpiewać jako postać, uwielbiam być na scenie i wtedy jakieś zwierzę się we mnie budzi, jak jestem na teatralnych deskach, ale nie lubię być Kamilem, który śpiewa. Kamil – wokalista to w ogóle nie. Aktor tak.
Gdzie Cię można w najbliższym czasie zobaczyć? Chicago, Blaszany bębenek, DalidAmore, Śpiewak Jazzbandu… coś jeszcze się szykuje?
Jeszcze może wejdę do Rampy na zastępstwo za kolegę do dziecięcych bajek. Zobaczymy też, jak czas pozwoli, bo jednak nie można się tylko pracą zakryć. Trochę odpoczynku też się należy. Czasami (śmiech). Nie za dużo, jak Ci mówiłem, bo tak to szaleju można też w domu dostać i drapać ściany. Nie mogę przecież cały czas siedzieć na kanapie i patrzeć w to jedno miejsce w głuchej ciszy (śmiech). Lubię to, ale spokojnie.
Gdzie widzisz siebie za dziesięć lat? Zawodowo, prywatnie, życiowo…
Bardzo trudne pytanie. Nie wiem. Jeszcze kilka lat temu myślałem, że moim największym marzeniem jest nagranie płyty, a teraz już w ogóle to nie moja bajka i nie chcę. Kamil lubi śpiewać, ale nie chce swojej autorskiej, popowej płyty.
To może płyta musicalowa.
Nie. Ja też nie mam głosu stricte musicalowego.
Czyli widzisz siebie na scenie.
Tak, widzę siebie na scenie, ale może też bardziej gdzieś w kierunku filmu, jakieś takie rzeczy, takich bym chciał spróbować. Na razie nie jest to w ogóle moim zasięgu, bo nie wiem, gdzie to się robi. Niech ktoś do mnie uderzy po prostu, odkryjcie mnie (śmiech).
Myślę, że takie tytuły jak Blaszany bębenek czy Śpiewak Jazzbandu mogą być ku temu jakąś furtką. To są bardziej ambitne rzeczy.
No właśnie, bo ja lubię takie ambitne rzeczy! Takie tytuły jakieś bardziej miałkie… Nie chcę mówić, że są gorsze, ale ja lubię tytuły bardziej ambitne. Czuję wtedy, że jest jakiś przekaz, że mówię o czymś, że ludzie wychodzą z jakąś myślą, że to nie jest tak, że tylko przychodzą, pośmieją się i w środku nic nie zostaje. Grając w Blaszanym bębenku, czuję, że czasami zmieniam dusze tych osób, że wychodzą z teatru z jakimś przemyśleniem, z jakimś wiertłem w brzuchu i ja jestem częścią tego, co daje im tę przemianę i to jest piękne. Ja chcę się tak czuć. To jest to, co chcę robić.
Oskarek to ciężar, który trzeba nieść – „Blaszany bębenek” w Teatrze Muzycznym Capitol [RECENZJA]
Czy uważasz, że Blaszany bębenek mógł być jakimś przełomem w Twojej karierze?
Myślę, że w ogóle spotkanie z Wojtkiem Kościelniakiem było jakimś przełamaniem i odkryciem, że to jest to, co chcę robić. Ja już miałem kilka takich etapów, że myślałem, że nie wiem, czy chcę to robić, czy mi to sprawia przyjemność. Grałem w teatrze jako dziecko, od ósmego roku życia grałem w Rampie i w wieku szesnastu lat powiedziałem sobie, że nie chcę już tego, nie chcę codziennie jeździć do teatru, nie chce mi się grać. Ale wtedy był to jakiś bunt nastolatka, bo nie chciało mi się już, wolałem spędzać czas ze znajomymi, wolałem pójść na imprezę, bo pracowałem od dziecka i zerwałem z tym. Potem poszedłem po rozum do głowy, przyszedł wybór studiów i miałem ciśnienie, że znów chcę tej sceny, znów mi tego bardzo brakowało. Po studiach gdzieś się musiałem zaczepić, no to wybór padł na teatr, a też nie wiedziałem, jak to ogarnąć, gdzie co, gdzie CV. Wtedy zadzwoniła do mnie Teresa Kurpias-Grabowska z Rampy, zaprosiła do swojego musicalu i spadło mi to jak z nieba po tylu latach. I jakoś to wszystko poszło, znalazłem się w tym kręgu teatralnym. Ale będąc w Romie, przez prawie trzy lata grałem w Mamma Mia! I straciłem trochę zapał do tego. Oczywiście na scenie tego nie pokazywałem i grałem na 150%, bo widz jest widzem i chce zobaczyć świeży spektakl, więc nie dawałem po sobie poznać, że coś jest nie tak, ale w głębi duszy miałem taką niezgodność, że nie chcę tego robić i czuję się jak małpa w cyrku, codziennie wychodząc do tego samego i skacząc. To nie było nic złego! To było bardzo dobre, rozrywkowe show, ale ja myślałem, że straciłem zapał do zawodu. Siedziałem wtedy po tym spektaklu, minęło kilka miesięcy i zobaczyłem: O, Chicago, Wojtek Kościelniak. Zawsze było moim marzeniem zagranie u Wojtka, bo widziałem jego spektakle, on też lubi formę tak jak ja, więc stwierdziłem, że pojadę na casting do tego Chicago. Ja nigdy nawet nie chciałem wyjeżdżać z Warszawy, bo tutaj jest wszystko na miejscu, więc gdzie będę jeździł. No ale pojechałem na casting do Krakowa i poszło. I tak zakochałem się na nowo w ludziach. W Ewelinie Adamskiej-Porczyk, w jej podejściu do pracy. Właśnie to, że Wojtek jest perfekcjonistą, jest zawsze przygotowany, jest punktualny. Wszyscy mówili, że mam uważać, bo Wojtek jest trudny. On nie jest trudny, tylko jest wymagający, bo wie, czego chce. Jeżeli wykonujesz jego polecenia reżyserskie, jesteś punktualny, pracowity, rzetelny, to nie ma się czego bać. Może boją się go ludzie, którzy nie są pracowici, punktualni, są przyzwyczajeni do innego trybu pracy i którzy czasami leserują. Nie chcę wszystkich wrzucać do jednego wora, ale trzeba zaufać reżyserowi. To jest człowiek, który zrobił wiele fantastycznych rzeczy, więc ja mu w stu procentach ufam i wchodzę w to jak w masło. Nie zadaję za dużo pytań, bo wiem, że zostanę przez niego dobrze poprowadzony. Mam dużo pytań na temat postaci, ale zanim zdążę je zadać, wszystko się rozjaśnia. Mówię sobie: Kamil, uspokój się, jak wykonasz wszystkie zadania, to na trzy tygodnie przed premierą ta postać już się sama ulepi i w tej głowie już będzie taka, jak ma być. I właśnie przez Wojtka, przez Chicago na nowo uwierzyłem w to, że kocham to, co robię. I chcę to robić. I chcę robić ambitne rzeczy. Takie, które będą zostawiać ślad na duszy widzów.
Roxie Hart wstrząsnęła miastem Kraków – „Chicago” w Krakowskim Teatrze Variété [RECENZJA]
A jak wyglądała praca nad Janem w Blaszanym bębenku?
To jest tak, że Wojtek dał zadanie – lalki. On daje zadania. A to, jak to zrobisz, to już Twoja motoryka ruchu. Jeżeli coś mu pasuje, to on to mówi. Daje też rady, sugestie. To jest praca wspólna, a przy tym też duża swoboda, by to zinterpretować po swojemu. Nie ma nic narzucone. Wojtek nie każe interpretować po jego myśli. Niektórzy narzucają wszystko od ruchu po intonację i każą powtarzać jak małpie. Tutaj tego nie ma. Tutaj jest określona forma, którą trzeba wypełnić swoją interpretacją. Podobnie praca Eweliny Adamskiej-Porczyk. To jest kobieta anioł. To jest kobieta stworzona, by zawiadować tłumem. Ona nie podnosi nigdy głosu, ale gdy wchodzi na salę, nie ma osoby, która będzie mówiła. Ewelina mówi cicho, przekazuje w bardzo fajny sposób wszystkie rzeczy, potrafi zmotywować do pracy. Ona nawet pięknie mówi o tym, gdy coś źle robisz i wtedy naprawdę chcę się to poprawiać i pracować nad sobą. Jak wchodzi Ewelina, jest totalny respekt. Takiej współpracy na przyszłość bym sobie życzył.
Jakie jeszcze plany, marzenia, cele na ten rok?
Robić to, co kocham, dużo fajnych i ambitnych rzeczy, spektakli. Może ten film… I dużo wycieczek, dużo zwiedzania świata.
To niestety ostatnia część TRYLOGII z Kamilem Krupiczem.
Znacie Kamila z Instagrama? Widzieliście go na scenie? Czy nasz wywiad-rzeka przybliżył Wam nieco Kamila, a któreś z jego odpowiedzi Was zaskoczyły? Koniecznie dajcie znać!
2 COMMENTS