Blaszany bębenek był jedną z mocniej wyczekiwanych premier tego sezonu w świecie teatru muzycznego. Adaptacja prozy Güntera Grassa, wspaniali twórcy (Kościelniak, Adamska-Porczyk, Obijalski i inni) oraz ulubieńcy w obsadzie sprawili, że i ja czekałem na ten tytuł niecierpliwie. Ciekawość, tak usilnie podsycaną przez zdjęcia z prób, udało mi się zaspokoić dotychczas dwukrotnie. Choć czy zaspokoiłem ją już w pełni? Chyba nie.
Zabawki o zabawkach dla zabawek
Blaszany bębenek jest teatralną adaptacją powieści Güntera Grassa o tym samym tytule, opowiadającą historię chłopca, który w wieku trzech lat postanowił, że przestanie rosnąć.
Szanowni! Za chwilę obejrzycie wodewil zagrany przez zabawki dla zabawek i o zabawkach, ponieważ zabawki się bawią, a ja mam bębenek – tymi słowami na początku spektaklu wita nas Oskar Matzerath, czyli główny bohater i wodzirej widowiska, zapraszając tym samym do swojego świata. Z biegiem czasu poznajemy losy jego oraz jego rodziny – babki Anny czy matki żyjącej w trójkącie z mężem Niemcem i kuzynem Polakiem – a całość osadzona jest w kontekście historycznym XX-wiecznej Polski. Mamy więc wojnę, hitlerowskie wiece, obronę Poczty Polskiej, ofensywę Armii Czerwonej. Tematyka jest zatem trudna, można by powiedzieć, że to właściwie najcięższy możliwy kaliber i ja, znając jedynie zarys tej historii oraz bardzo charakterystyczną identyfikację wizualną spektaklu, spodziewałem się czegoś niezwykle ciężkiego. Dostałem za to bardzo dobrą, choć przepełnioną symbolami, alegoriami i w gruncie rzeczy gorzką rozrywkę.
Nie jest to spektakl łatwy, nie jest to widowisko dobre na rozluźnienie, bo choć wodewilowa forma jest niezwykle efektowna i rozrywkowa, muzyka przebojowa, a choreografia szalenie imponująca, to połączenie tego z tak ciężką tematyką stwarza pewien dysonans. Ale po kolei.
Niepokojąca groteska
Z perspektywy czasu widzę, że wspomniana wcześniej przeze mnie identyfikacja wizualna Blaszanego bębenka doskonale wprowadza w klimat tego, czego będzie można doświadczyć w Teatrze Muzycznym Capitol. Niewinny, dziecięcy, zabawkowy wiatraczek przywodzi na myśl zniszczony szyld z hitlerowską swastyką. I dokładnie tak groteskowa jest cała snuta przez Oskara historia. Opowiadając o niełatwych tematach, osadza on swoją opowieść w… sklepie z zabawkami. A my, widzowie, oglądamy to właśnie jego oczami. Wszyscy bohaterowie spektaklu są więc zabawkami, lalkami, pozytywkami, kukłami. A Oskarek ma nad nimi władzę i steruje swoimi zabaweczkami wraz z biegiem historii, co dobitnie widać choćby w scenie rozstrzelania, gdy zwraca się on do poległych słowami: Idźcie się przebrać. A ci posłusznie wstają i schodzą ze sceny. Oskar całą historię opowiada ze swojej perspektywy, więc postaci są często karykaturalne i przerysowane.
Przejmujący karzeł
Oskar – jako wodzirej i narrator – jest na scenie prawie przez cały czas, co sprawia, że grające go aktorki nie mają w zasadzie ani chwili wytchnienia. Postać ta jest wymagająca również dlatego, że jest to trzyletni chłopiec, a twórcy zdecydowali się pokazać na scenie idealnego książkowego Oskarka, który ma 94 cm wzrostu. By to uzyskać, postać ta jest animowana przez aktorki tintamareską, co jest szalenie efektowne i jeszcze bardziej groteskowe – wszak w o grozie wojny opowiada nam lalka! W postać tę wcielają się zamiennie Agata Kucińska oraz Katarzyna Pietruska.
Ja dwukrotnie widziałem na scenie tę drugą i jestem pod ogromnym wrażeniem lekkości, z jaką wykreowała ona Oskara, mając przy tym świadomość, jak ciężka musiała być to praca. Widz ma wrażenie, że przed nim naprawdę stoi mały chłopiec, który porusza się jak mały chłopiec, mówi głosem małego chłopca, jednak ma przy tym twarz dorosłego człowieka i mówi o rzeczach, o których trzyletnie dziecko nie powinno mieć pojęcia. Kreacja Katarzyny Pietruski jest niezwykle przejmująca. Składa się pewnie na to fakt, że czegoś takiego jeszcze w teatrze nie widziałem, jednak wpływa na to także niezwykle bogata mimika aktorki, na twarzy której grymas bólu w mgnieniu oka przeplata się ze spojrzeniem pełnym pogardy, nikczemnym uśmieszkiem czy przeszywającym zagubieniem. Imponujące były również niezwykłe emocje w głosie, który odpowiednio modulowany sprawiał wrażenie, że faktycznie należy do małego chłopca.
Nie miałem okazji zobaczenia w tej roli Agaty Kucińskiej, a jedynie słyszałem na płycie z musicalu kilka utworów w jej wykonaniu. I choć tutaj nie miałem wątpliwości, że słyszę dorosłą kobietę, to fakt, jak emocjonalnie Agata zbudowała choćby utwór Muzyk Meyn, podczas którego emocje nabierają tempa niczym lawina śnieżna, absolutnie zasługuje na zaznaczenie.
Co cztery spódnice, to nie jedna
Kolejną brawurową kreację aktorską stworzyła Justyna Szafran, wcielająca się w babkę Annę. Poznańska aktorka znana jest szerszej publiczności z wykonań piosenki aktorskiej, jednak w Blaszanym bębenku ciężko jest się jej doszukiwać. Justyna Szafran całkowicie wchodzi w buty (a właściwie spódnice i to cztery) swojej bohaterki, diametralnie zmieniając głos na zaśpiew starej kaszubskiej przekupki. Słysząc Piosenkę o czterech spódnicach, nie sposób uwierzyć, że to ta sama Justyna Szafran, która wykonuje choćby Taxi.
Babka Anna jest zresztą jedną z najbardziej ciekawych postaci Blaszanego bębenka, co przy takim spektrum osobistości jest nie lada osiągnięciem. Przejmuje czasami od Oskara narrację, przedstawiając swoją wersję wydarzeń i komentując to, co się dzieje. Fenomenalna w jej wykonaniu jest scena improwizacji i rozmowy z publicznością, która daje widzom chwilę oddechu i przełamuje nieco napięcie poprzedzających ją scen.
Miłosny trójkąt
Bardzo charakterystyczne są też postaci trójki rodziców Oskara. W rolę niespełnionej, żyjącej trochę na rozdrożu, a jednocześnie marzycielskiej Agnieszki wcielają się Alicja Kalinowska oraz Agnieszka Oryńska-Lesicka. Obie aktorki, choć dość różne, równie dobrze zaprezentowały tę postać.
Swoim głosem zdecydowanie zachwycił mnie Artur Caturian, który wcielał się w postać Matzeratha (w drugiej obsadzie gra Maciej Maciejewski). Postać ta jest nieco karykaturalna (również wizualnie), nie do końca ogarniająca podwójną grę Agnieszki. Zdecydowanie najbardziej zapadającymi scenami z udziałem Matzeratha są połów węgorzy oraz oczywiście przeszywający na wskroś utwór Gdańsk. I chyba nie potrafiłbym wybrać, który z aktorów zachwycił mnie w tej roli mocniej.
W postać Jana Brońskiego wcielają się naprzemiennie Błażej Stencel oraz Kamil Krupicz. Ja dwukrotnie widziałem w tej roli tego drugiego (z premedytacją, nie ukrywam) i jestem szalenie zadowolony z tego, co zobaczyłem i usłyszałem. Kamil rolą tą udowadnia, że jest świetnym aktorem, a stworzone przez niego instagramowe alter ego jest potwierdzeniem jego szerokiego aktorskiego wachlarza. Postać Jana, jak niemalże wszystkie w Blaszanym bębenku, jest słodko-gorzka. Momentami tragiczna, chwilami niezwykle komediowa. Bardzo charakterystycznym elementem budującym tę postać jest mechaniczny, zabawkowy chód.
Poruszającą i niezwykle zastanawiającą kreację stworzyła Barbara Olech, wcielająca się w postać Czarnej Kucharki, czyli swego rodzaju fatum (a może śmierci?), a także Mikołaj Woubishet jako Sigismund Markus.
Muzyczna różnorodność
Fenomenalna jest muzyka skomponowana przez wybitnego jazzmana Mariusza Obijalskiego. Mamy tutaj wszystko – nuty ludowe, jazzowe improwizacje, elementy gospel, muzykę ilustracyjną. Całość brzmi genialnie w wykonaniu orkiestry pod batutą Adama Skrzypka, jednak fenomanelne są również interpretacje wokalne – Depesze w wykonaniu Kamila Krupicza, wspomniana wcześniej Piosenka o czterech spódnicach śpiewana prze Justynę Szafran, Ameryka w interpretacji Alicji Kalinowskiej oraz Agnieszki Oryńskiej-Lesickiej, przejmujący Gdańsk Artura Caturiana i Macieja Maciejewskiego (brzmiącego jak rasowy bluesman), świetny, nieco gospelowy utwór w wykonaniu Proboszcza (Łukasz Józefowicz) oraz Agnieszki.
O krok od kiczu
Fantastyczny pazur w utworze Szkoła pokazała Justyna Woźniak, popis umiejętności wokalnych (śpiewając o… jedzeniu) prezentują Katarzyna Pietruska, Angelika Wójcik i Tomasz Leszczyński w utworze Międzynarodowe śniadanie, w duży niepokój wprowadza Muzyk Mayn, a Cafe Woyke sprawia, że ciężko jest usiedzieć w miejscu. Jedną z moich ulubionych scen spektaklu i zdecydowanie jednym z ulubionych utworów jest jednak scena krabobrania i kłótnia siostry Scholastyki (Karolina Szeptycka) oraz Agnety (Paulina Jeżewska). Sama realizacja tej sceny jest nieco absurdalna i ocierająca się o kicz, jednak widać w tym doskonałe prowadzenie Kościelniaka i jego świadomość sceny i sztuki, co sprawia, że całość jest całkowicie we wszystkim wyważona. A możliwości wokalne i improwizacje obu występujących tutaj pań (zwłaszcza Szeptyckiej) są piorunujące! Tym większa szkoda, że utwór ten nie znalazł się na oficjalnej płycie z muzyką ze spektaklu.
Jeden organizm
W Blaszanym bębenku dzieje się bardzo dużo i przez większość czasu na scenie widzimy mnóstwo ludzi – nie ma jednak poczucia chaosu i niezorganizowania. Jest za to doskonała koordynacja i każdy z performerów wie, po co jest na scenie. Zasługa to zarówno doskonałych artystów, jak i Eweliny Adamskiej-Porczyk, która w Bębenku odpowiedzialna jest za choreografię. Totalnie zachwycił mnie przebojowy układ z Cafe Woyke, rewelacyjnie wyglądał taniec z lalkami, choreografia podczas Międzynarodowego śniadania czy układ z wachlarzami, podczas którego najjaśniej błyszczał Krzysztof Tyszko. Największe wrażenie zrobiła na mnie jednak koordynacja i zgranie całego zespołu, pracującego i wyglądającego jak jeden organizm – szczególnie w utworze Depesze, gdzie tancerze tworzyli coś na wzór swastyki czy gdy ich ręce tworzyły jednego węża. Niezwykle wymagające choreografie przeplatane były prostymi i niepozornymi, ale bardzo efektownymi ruchami, które w wykonaniu całego zespołu robiły duże wrażenie.
Piękna wizualnego dopełniały fenomenalnie dopasowane kostiumy Anny Chadaj, cztery spódnice babki Anny, które można uznać za element scenografii oraz FANTASTYCZNE światło. Dawno nie widziałem tak plastycznego światła, szczególnie zachwycającego w sklepie z zabawkami. Pięknie wydobywane były poszczególne plany sceny, a postaci wyglądały jak oblane złotem.
Triumf sztuki
Blaszany bębenek jest autorskim dziełem Wojciecha Kościelniaka i to się czuje. Cieszę się też, że po raz kolejny mogłem doświadczyć niezwykłej magii teatru, która objawiała w oszczędnej i symbolicznej scenografii czy zabawie formą, które tak bardzo lubię. Ogromne wrażenie zrobiła na mnie zabawkowa karuzela, rozwiązania wykorzystane w prezentacji sklepu Agnieszki oraz poziomowana scena, która pozwalała na wielowymiarową akcję. Kościelniak bawi się konwencją, bawi się stylami (reklamowa Marzanka – majstersztyk!), przez co zmusza widzów do przemyśleń. Blaszany bębenek jest dziełem bardzo nieoczywistym, symbolicznym, wiercącym dziurę w brzuchach widowni. Jest innowacyjnie, jest świeżo – jest triumf sztuki w czystej postaci! A ja mam ostatnio szczęście do bardzo długich spektakli, bo to już kolejne (po Doktorze Żywago tak odmiennym od Blaszanego bębenka) ponad trzygodzinne dzieło, które nie nudzi ani przez chwilę!
7 COMMENTS