Blog ma już prawie dwa lata. Gdy wymyślałem mu nazwę, zastanawiałem się, o czym będę chciał pisać, o czym będę chciał mówić. Choć wiedziałem, że prym będzie wiódł tutaj teatr na czele z musicalem, nie chciałem sobie zamykać furtki, stąd też taka, a nie inna nazwa, pod którą mogę wypowiadać się na wszelkie zagadnienia związane w jakiś sposób z kulturą. No właśnie – mogę. Ale czy to robię? Od początku na blogu powstała pewna struktura oraz kategorie i aż wstyd mi na myśl, że niektóre z nich przez cały ten czas świeciły pustkami… Pora zatem to w końcu zmienić.
Książkowa recenzja?
Nie jestem książkofilem. Nie czytam dużo – a na pewno nie tak dużo, jak bym sobie tego życzył. No, choć średnią krajową raczej zawyżam. Nie znam się też na tyle na literaturze, by móc przytaczać jakieś schematy, motywy, odniesienia do innych pozycji czy porównania – po takie cuda odsyłam np. do Wybrednej Marudy. Ostatni raz zresztą recenzję czy opinię na temat jakiejś książki pisałem chyba w szkole… także ten. No trochę czasu minęło. To, co właśnie czytasz, nie będzie na pewno bardzo ustrukturyzowaną recenzją z opisem przeżyć bohaterów, analizą języka i sposobu narracji czy zastosowanych środków stylistycznych. Jeśli czyjeś przeżycia będę tu opisywał, to raczej moje. Przy tej książce faktycznie towarzyszyło mi ich bowiem sporo i dużo też na jej temat mówiłem – głównie w relacjach na Instagramie. No bo czytałem ją długo. Miałem różne momenty zwątpienia, nieraz odkładałem tę książkę na dłuższy czas i sięgałem po inną, bo nie dawałem rady przebrnąć. I wiem, że wiele osób miało podobny problem! Dlatego właśnie zdecydowałem się, że napiszę, czy moim zdaniem warto było dać jej ostatecznie szansę. No bo ja chyba się tym publicznie nie pochwaliłem, ale skończyłem czytać Małe życie! I to już jakiś czas temu, bo 25.01, wracając z Gdyni z musicalu Chłopi.
Skąd ten wybór
Małe życie napisane przez Hanyę Yanagiharę miało w Polsce premierę pod koniec kwietnia 2016 roku. Ja kilka dni później zaczynałem pracę w nowym miejscu (w którym zresztą pracuję do dzisiaj) i to właśnie tam zetknąłem się z tym tytułem po raz pierwszy. Wiele osób się tą książką zachwycało, wiele ją polecało. Miał to być świetny portret psychologiczny, bardzo dobrze zarysowany proces dojrzewania, dorastania, dorosłości, na którą nie jest się gotowym i ogólnie NAJSMUTNIEJSZA KSIAŻKA EVER, PODCZAS KTÓREJ JEST SIĘ MEGA SMUTNYM I RYCZY SIĘ JESZCZE DŁUGO PO. Ten ostatni argument przekonał mnie najbardziej, bo – jak śpiewa Ania Dąbrowska – ja też smutek mam we krwi. No lubię. Lubię się dołować, lubię smętną muzykę, lubię smutne filmy. Uznałem, że i smutna lektura będzie dla mnie odpowiednia.
Dodatkowo książka ma ciekawą okładkę (a ja, cóż, mocno zwracam na to uwagę), a hasło na niej widniejące głosi, że to NAJGŁOŚNIEJSZA AMERYKAŃSKA POWIEŚĆ ROKU. Jakiś czas później kupiłem więc Małe życie – było gdzieś na promocji, no to grzechem byłoby nie wziąć. Inna sprawa, że nim zacząłem tę książkę czytać, minęło trochę czasu i była na promocji jeszcze wiele razy i to znacznie korzystniejszej… No trudno.
“Małe życie” – o czym to w ogóle?
Małe życie opowiada historię czwórki przyjaciół – Malcolma, JB, Willema oraz Jude’a. Architekta, malarza, aktora oraz prawnika. Przez ponad 800 stron lektury zostajemy przeprowadzeni przez kilka dekad ich wspólnej historii, pełnej wzlotów i upadków. Widzimy ich oczami zarówno piękno, jak i brzydotę życia w Nowym Jorku, próby odnalezienia własnej tożsamości, towarzyszące im miłości, nienawiści, porażki. Widzimy bohaterów z krwi i kości, którym nie zawsze wiatr wieje w plecy, nie zawsze jest więc kolorowo. Śledzimy ich zmagania się z dorosłością, ze spektakularną karierą – wszak każdy z nich ma wspaniały zawód. Wraz z nimi zmagamy się z sukcesami i porażkami; bliskością i odrzuceniem; chorobami, troskami, radościami. Z biegiem wydarzeń ich relacje stają się mocno pogmatwane, a przyjaźń wystawiona na wiele prób. Ot – życie. Małe życie w wielkim mieście. Jak się jednak okazało, i życie nie takie małe.
Ja zacząłem czytać tę książkę jakoś w pierwszej połowie 2018 roku. Punktem odniesienia może być dla mnie to zdjęcie, bo pamiętam, że siedząc w Parku Adama Mickiewicza po zajęciach na uczelni, czytałem właśnie Małe życie. I jeśli nie był to początek i pierwsze podejście, to na pewno były to pierwsze strony. Jak wspomniałem na początku wpisu, skończyłem powieść Yanagihary czytać na początku tego roku. CZYLI ZESZŁY MI NA TO PRAWIE DWA LATA! Dlaczego? Ano powodów było sporo.
Po pierwsze: natłok informacji
Jednym z nich jest spora ilość faktów, które otrzymujemy na starcie. Mamy czwórkę głównych bohaterów i autorka nakreśla nam życiorys każdego z nich. Żyją oni wspólnie i ich wątki często się przeplatają, ale oprócz tej paczki każdy ma jeszcze swoje życie, więc dochodzą kolejni bohaterowie. Losy niektórych się krzyżują, innych nie – jak w życiu, rzecz jasna. Przyznaję jednak, że przez pewien czas miałem w głowie chaos i problem z ogarnięciem, który z nich jest tym malarzem, który architektem, który jest czarnoskóry, który gejem, który ma dziewczynę, a który się właśnie z kimś rozstał, a skoro się rozstał, to dlaczego trzy strony dalej jednak znów z nią jest. No właśnie, bo tu przechodzimy do kolejnego aspektu…
Po drugie: narracja
Małe życie ma bardzo specyficzną narrację. Według mnie – dziwną. I przyznaję, że zacząłem ją doceniać i uznawać za interesującą dopiero duuuuuużo później. Przy pierwszych kilku(dziesięciu? 😊) podejściach mi ona jednak mocno przeszkadzała i utrudniała lekturę. Na czym polega ta dziwność? Na częstym mieszaniu czasu i miejsca akcji, a także narratora. Czasami akcja działa się tu i teraz, czasami była retrospekcja do czasów studenckich, czasami powrót do dzieciństwa. Raz był narrator trzecioosobowy, innym razem widzieliśmy wydarzenia z perspektywy konkretnego bohatera. I nie zawsze te zmiany było jasno zaznaczone i zakomunikowane.
Czasami czytałem o pewnych wydarzeniach, myśląc, że dotyczą historii jednego z bohaterów, a okazywało się po kilkunastu stronach, że chodziło o kogoś zupełnie innego. I to na dodatek o wydarzenia sprzed wielu lat. Sprawiało to, że jeszcze bardziej gubiłem się w całej tej historii, bo znów – miałem problem z ogarnięciem, który z nich jest tym malarzem, który architektem, który jest czarnoskóry, który gejem, który ma dziewczynę, a który się właśnie z kimś rozstał, a skoro się rozstał, to dlaczego trzy strony dalej jednak znów z nią jest…
Myślałem więc, że może ze mną jest coś nie tak, może jestem za głupi na tę lekturę. Rozmawiałem jednak z kilkoma osobami, parę razy wspomniałem też o moich rozterkach na Instagramie i… okazało się, że jest nas więcej!
Po trzecie: drobiazgowość
Kolejnym powodem, który mnie od tej lektury odstraszał, jest coś, co później zacząłem dostrzegać jako jej atut – szczegółowość i drobiazgowość. Yanagihara z dużą precyzją przedstawiła bohaterów, ich rozterki, przemyślenia, decyzje i motywacje. Widzimy procesy myślowe w nich zachodzące (albo czasami brak tych procesów, bo tak przecież w życiu też się zdarza), a także dogłębne analizy przeżyć wewnętrznych – w szczególności, jeśli chodzi o Jude’a. Z czasem przyzwyczaiłem się do tego i bardzo doceniłem.
Po czwarte: waga
Ostatni chyba powód, dla którego czytałem tę książkę tak długo, jest bardzo przyziemny. Małe życie jest bowiem bardzo ciężkie. Tak fizycznie. Nie mam kindla ani żadnego innego czytnika. Uwielbiam kupować książki (kupuję zdecydowanie więcej niż czytam), uwielbiam mieć je na półce, uwielbiam podziwiać okładkę, czytać opis, czuć papier w ręce. I tak – jestem tym typem człowieka, który mówi, że nie lubi czytników, choć nigdy z nich nie korzystał. Może kiedyś się przekonam – na razie nie próbuję. Tak więc Małe życie przy tych swoich ponad ośmiuset stronach jest dość sporą kobyłą, ważącą niemało. Brałem tę książkę początkowo w każdą podróż, dźwigałem w plecaku, później czytałem w pociągu dosłownie kilka stron – z powodów, o których pisałem wyżej – i nie mogłem się wciągnąć.
W końcu przestałem więc tę książkę wozić ze sobą, no bo po co dźwigać, skoro i tak nie czytam. No i tak wracałem do niej i porzucałem, wracałem i porzucałem. Jak w jakiejś telenoweli. Cały czas jednak miałem ją z tyłu głowy i wiedziałem, że kiedyś będę chciał ją skończyć. Mimo czytania w międzyczasie innych książek, pamiętałem wciąż o losach czwórki przyjaciół i gdy wracałem do lektury, ożywały one na nowo.
Po piąte…
W ubiegłym roku też miałem kilka podejść do tej lektury i myślę, że na dobre dałem jej szansę jakoś w okolicach listopada, kiedy obroniłem magistra i mogłem zacząć znów cokolwiek czytać, oglądać. Żyć. Kilkukrotnie byłem jesienią w Warszawie, w listopadzie jechałem też do Białegostoku, co stwarzało Małemu życiu bardzo dobre warunki do rozwoju. Uważam bowiem – bazując na własnych doświadczeniach – że tej książce trzeba dać czas. Ja nie byłem w stanie się w nią wciągnąć, czytając naraz 5-10 stron. Było to dla mnie wtedy męczące, wątki pourywane, jeszcze większy chaos. Gdy jednak miałem okazję siąść do lektury na długie godziny, czytało się to zupełnie inaczej. Mogłem wczuć się w historie bohaterów, współodczuwać z nimi i po prostu wciągnąć się w lekturę. I tak – po miesiącach walk i dawania kolejnych szans – wciągnąłem się w Małe życie. Zacząłem doceniać specyfikę narracji i uznawać ją za interesującą.
Kolejną kwestią jest pewnie i to, że z biegiem lektury zmienia się nie co równowaga poszczególnych bohaterów i to historia Jude’a staje się motorem całej akcji Małego życia. To jego historię poznajemy najbardziej szczegółowo, przenosimy się do dzieciństwa, drobiazgowo poznajemy wszystko, czego przez całe życie doświadczał. Widzimy, że ludzka pamięć jest straszna i nawet pozornie piękne życie nie pozwala zapomnieć o krzywdach z przeszłości. Przechodzimy z nim przez wszystkie traumy i poznajemy powody, dla których obecnie jest takim człowiekiem. I choć uważam, że ilość krzywd i niepowodzeń, jakie w tej lekturze przypadły na jednego bohatera, jest traumatyczna i mało wiarygodna (mam nadzieję!), to Yanagihara pochyliła się nad każdym aspektem bardzo szczegółowo. I tak, ostatecznie była to bardzo smutna lektura. I… bardzo dobra lektura.
W moim przypadku potrzebny był czas, bym to dostrzegł. Jeśli i Wy również nie mogliście się w tę książkę dotychczas wciągnąć, może czas izolacji jest dobrym momentem, by zaszyć się z nią na długie godziny? U mnie podejść tych było naprawdę wiele, jednak cieszę się, że dałem tej książce tyle szans, bo ostatecznie mi to wynagrodziła.
Dzieło, które nie pozostawia obojętnym
Dla mnie siłą każdego dzieła – niezależnie od tego, czy jest to książka, film, spektakl, utwór muzyczny czy obraz – jest to, gdy nie pozostawia mnie obojętnym. Gdy sprawia, że zostaje mi ono w głowie, wwierca się gdzieś, nie daje o sobie zapomnieć. Małe życie na pewno takie właśnie jest. Ta książka potrzebowała w moim przypadku czasu, ale cieszę się, że jej go dałem, bo teraz wiele aspektów tej powieści doceniam. Bardzo chętnie zobaczyłbym tę historię na ekranie lub teatralnych deskach. Widziałem zresztą zwiastun spektaklu w Amsterdamie i zrobił na mnie bardzo duże wrażenie. Nie wykluczam też, że kiedyś wrócę do lektury – może wiedząc już, jak się z tą książką obchodzić, inaczej spojrzę na te pierwsze rozdziały. Na razie się jednak na to nie zanosi, bo stos innych pozycji na półce wcale nie maleje.
A Wy czytaliście Małe życie? Jakie macie doświadczenia z tą książką?
6 COMMENTS
Agnieszka
2 lata ago
Jestem w trakcie czytania tej książki. Jest pierwszą lekturą, która skłoniła mnie do poszukania opinii innych na jej temat. Bez tego chyba nie ogarnę….Książka budzi (u mnie) taki rejwach/krzyk/miszmasz w głowie, że bez pomocy innych nie jestem w stanie tego wszystkiego przyjąć. Nie tylko z powodów o których Pan pisze – i z którymi się zgadzam. Dla mnie to genialne studium bólu – psychicznego i fizycznego, walki z nim, przyjaźni, uporu, przyczyn dla których jesteśmy ludźmi …lub nie. Dziękuję za recenzję i opinie i przemyślenia. I próbuję czytać dalej. Choć już płaczę jak myślę o tej książce….
Szymon
2 lata ago
AUTHORTak, o tej książce można mówić wiele, ale na pewno nie to, że pozostawia czytelnika obojętnym. I dla mnie to jest jej największa wartość. I to, że chociaż od przeczytania minęło już sporo czasu, często o niej myślę.
Pięknej lektury życzę!
Kulturalny Konferansjer
2 lata ago
Czytając ją kilka lat temu zastanawiałem się skąd zachwyty nad tą historią, która wydaje mi się być wielkim emocjonalnym szantażem i jest układana tak, by niejako zmusić czytelnika do bycia zszokowanym, smutnym i złym. A ja nie lubię takich etyczno-moralnych szantaży i jak tylko je wychwycę staję się obojętny. A – słuszna uwaga – obojętność jest najgorsza. Ale utożsamiam się z diagnozą o tym, że choć zawyżam czytelniczą średnią daleko mi do ilości jakie by mnie satysfakcjonowały
Szymon
2 lata ago
AUTHORO, to ja nie odebrałem tego jako emocjonalny szantaż, ale zszokowany, smutny i zły byłem, więc… może mu nieświadomie uległem? 😀
Iwona
1 rok ago
Jestem w trakcie czytania i to moje drugie podejście do niej. Krótko po jej premierze zaczęłam, ale na początku się pogubiłam, nie kojarzyłam kto jest kim… i odłożyłam ją . Cieszę się, że nie tylko dla mnie początek był trudny do przebrnięcia. Teraz jestem już przy końcówce i na pewno dobrnę do końca. Wciągnęła minie niesamowicie. W przerwach od czytania dużo o niej myślę i mocno kibicuję Jude-owi.
Leokadia
11 miesięcy ago
Dla mnie to głęboki katharsis… na wielu poziomach. I podstawowe pytanie: co dorosły człowiek może zafundować dziecku? I szukanie odpowiedzi, jak chronić przed tym bagażem, z którym wchodzimy w dorosłość (jak być uważnym rodzicem, wspierającym dziecko) i jak być odpowiedzialnym człowiekiem w swoich wyborach i ocenach… ,”czytać, dużo czytać”…