Stało się! Po ponad czteromiesięcznej przerwie ponownie zasiadłem na teatralnej widowni. Ponowne – i, mam nadzieję, nie chwilowe – otwarcie teatrów wydarzyło się tak nagle, że wiele placówek nie zdecydowało się na tak ekspresowe wznowienie działalności. Ja wiedziałem jednak, że z pewnością będę chciał tę szansę na obcowanie z kulturą wykorzystać i padło na Aidę w Teatrze Muzycznym ROMA.
Moja droga do tego spektaklu nie należała do najprostszych. Tęsknię trochę za czasami, gdy kupując bilet do teatru, nie miała dla mnie znaczenia obsada konkretnego spektaklu. Teraz, będąc już widzem nieco obeznanym z polską sceną i posiadającym swoich ulubieńców, obsada jest jednym z kluczowych aspektów przy decydowaniu o konkretnej wizycie w teatrze. Problemem jest jednak to, że zestaw artystów na poszczególne spektakle udostępniany jest często stosunkowo późno. A w przypadku ROMY, na spektakle której bilety wyprzedają się z wielotygodniowym wyprzedzeniem, polowanie na konkretną obsadę – szczególnie, gdy nie mieszka się w Warszawie i nie można pozwolić sobie na aż takie spontany – jest zadaniem dość karkołomnym. W tym przypadku kupuję zatem bilety w ciemno, kierując się pasującym mi terminem.
Rok temu teatry zamknięto na kilka dni przed moją planowaną wizytą na Aidzie, w tym roku bilety na pierwsze spektakle wyprzedały się zanim zdążyłem się zastanowić, kiedy by mi pasowały udać się do Warszawy. Na szczęście dołożono jeszcze kilka terminów, dzięki czemu w końcu mogłem wybrać się do Egiptu. No to jak było?
„Aida”, czyli…?
Przyznaję, że o Aidzie nie wiedziałem zbyt wiele. Znałem jakiś tam trzon fabularny, widziałem zdjęcia – trudno ich było swego czasu w social mediach uniknąć – domyślałem się, że w tym love story będzie „ta trzecia”. I w sumie tyle. Celowo nie zapoznawałem się z muzyką, bo chciałem poznać ją na żywo, a znałem tylko fragmenty wykorzystane w zwiastunie spektaklu, na konferencji prasowej czy utwór Łatwo żyć się da, który Natalia Piotrowska-Paciorek śpiewała podczas swojego zeszłorocznego recitalu w Poznaniu. Do spektaklu Eltona Johna podchodziłem więc w dużej mierze z czystą kartą.
Aida to musical skomponowany przez legendę muzyki rozrywkowej Eltona Johna ze słowami Tima Rice’a, który odpowiada między innymi za Jesus Christ Superstar czy Evitę. Jest to historia nubijskiej księżniczki, wziętej wraz z innymi nubijskimi kobietami do niewoli przez egipskich żołnierzy. Tam ukrywa swoją tożsamość przed oprawcami, a wkrótce między nią a Radamesem – kapitanem egipskiej armii – zaczyna pojawiać się uczucie. Stan wojny miedzy Nubią a Egiptem i fakt, że Radames jest zaręczony z Amneris, córką faraona, nie są jednak zbyt dobrym podłożem do miłosnych historii.
Klasyczne love story
Aida ma w sobie coś z klasycznego love story. Jest trudna miłość, są przeciwności, jest „ta trzecia”, jest wojna w tle. Trzon ten jest podobny choćby do tego, co znamy z Miss Saigon czy też Pilotów. Historia Aidy skojarzyła mi się też trochę z Pocahontas. W sumie i Aida, i Pocahontas są córkami ważnych ojców, a zarówno Radames, jak i John mają początkowo swoje przyszłe ukochane za, ekhem, głupie dzikuski. W obu przypadkach zakochani wywodzą się z dwóch zwaśnionych stron, a miłość sprawia, że żołnierze mają dość wojny i ryzykują wiele dla swoich ukochanych. Różnica jest jednak taka, że Pocahontas jest zdecydowanie moją ulubioną bajką z dzieciństwa, którą oglądałem dziesiątki razy, kibicując głównym bohaterom, a historia Aidy i Radamesa nie do końca mnie porwała.
Wizualne piękno
Czymś, co w Aidzie porywa jednak właściwie od pierwszych sekund, jest przede wszystkim piękny obrazek. Myślę, że nie jestem jedyną osobą, która po Pilotach bała się trochę iść do ROMY. Jednak to, co m.in. sprawiło, że Piloci byli dla mnie raczej katastrofą lotniczą, było jednym z najmocniejszych punktów Aidy. Sfera wizualna jest tutaj bardzo pieczołowicie dopieszczona i cieszy oko, ekrany ledowe z projekcjami Adama Kellera są pięknym dopełnieniem, a nie miejscem akcji i świetnie komponują się z pozostałymi elementami scenografii. Do tego te piękne kolory, pustynny klimat, świetne wykorzystanie przestrzeni, granie różnymi planami i tworzenie przestrzennego obrazka. Bardzo malowniczo i bajecznie jest w Aidzie. Scenografia Mariusza Napierały sprawia, że jest efektownie, ale nie bajerencko. Cacuszko! Moimi wizualnymi faworytami zdecydowanie są W rękawie as (w całości!), sceny przy rzece oraz przedstawienie egipskich wnętrz. Mówiąc o wizualnych aspektach Aidy, nie sposób nie wspomnieć też o imponujących kostiumach Doroty Kołodyńskiej.
Siła precyzji
W wielu przypadkach dobrego efektu dopełniał zespół wokalno-taneczny. Ruch sceniczny i choreografie Agnieszki Brańskiej zrobiły na mnie bardzo dobre wrażenie i faktycznie widać tutaj dużą precyzję wykonania zespołu, szczególnie w Jak ojciec, tak syn (mimo że sam utwór niespecjalnie przypadł mi do gustu) czy w Tańcu sukni. Choć ta scena może podoba mi się przez to, że kojarzy mi się to z Jesus Christ Superstar, za którym #TęsknięŻeSZOK. 😉
Najnowszy spektakl w reżyserii Wojciecha Kępczyńskiego jest dużo bardziej spójnym, przemyślanym i dynamicznym przedsięwzięciem, niż Piloci, choć i tym razem nie brakowało scen, opierających się jedynie na wyśpiewywaniu songów.
Różnorodna muzyka w Aidzie
Muzyka Eltona Johna jest w Aidzie bardzo różnorodna i chyba nie do końca jest to wg mnie mocna strona tego tytułu. Najbardziej zapadającymi w pamięć kompozycjami są solowe utwory Aidy i Amneris, dobrze w klimat całej opowieści wprowadza nas także pierwszy utwór – Każda księga. Bardzo dobrym zakończeniem pierwszego aktu jest z kolei Miłość bogów.
W pozostałych utworach często słychać ducha Disneya i dopełniają one bajkowego klimatu, jednak nie ma raczej przebojowych songów, które zanuciłbym teraz bez przypomnienia ich sobie na Spotify. Na szczęście większość z nich jest zaśpiewana bardzo dobrze i zarówno soliści, jak i zespół, prezentują bardzo wysoki poziom wokalny. Gorzej niestety często było z aktorstwem, szczególnie w dialogach mówionych, co jest dla mnie sporym minusem tego spektaklu – wszak aktor musicalowy to nie tylko piękny głos.
Dobra obsada
Jest jednak w Aidzie kilka perełek. Na plus na pewno mogę zaliczyć występy Kasi Kanabus w niewielkiej, ale zapadającej w pamięć roli Nehebki, czy też Janusza Krucińskiego jako Dżosera. Sama postać ojca Radamesa była bardzo jednowymiarowa, jednak Kruciński jak zwykle, pojawiając się na scenie, wprowadzał na nią wysoką jakość. Kolejną aktorską perełką jest Piotr Janusz w roli Mereba. Tego młodego artystę widziałem na scenie do tej pory tylko raz – gdy wcielał się w rolę Gabe’a w next to normal. W Aidzie miał zgoła inne zadanie, bo tym razem mierzył się z komediową rolą roztrzepanego i niepotrafiącego trzymać języka za zębami sługi egipskiego kapitana, z czym poradził sobie bardzo dobrze zarówno wokalnie, jak i aktorsko, budując tę postać dużą ekspresją.
W rękawie as
Bardzo dobrze w roli Amneris wypada też Agnieszka Przekupień. Przede wszystkim świetna wokalnie artystka pokazała mi się z zupełnie innej strony, niż ją do tej pory znałem. Już od samego początku stopniowo odsłania wiele kolorów swojego głosu; świetną technikę, umiejętności oraz moc pokazała w utworze W rękawie as, by zupełnie inną emocjonalność zaprezentować nam w utworze Znam prawdę. Sama postać Amneris, córki faraona, nieszczęśliwie zakochanej w Radamesie, jest wg mnie najciekawsza i najbardziej złożona w całej tej historii. Pozornie zapatrzona w siebie i swoje piękno rozkapryszona księżniczka ujawnia z czasem swoje pragnienia, zagubienie, poczucie niezrozumienia przez świat. Z postaci komediowej przeistacza się w tragiczną i oba te stadia Agnieszka zaprezentowała naprawdę wiarygodnie.
Najsłabsze ogniwo
Najsłabszym z kolei ogniwem obsadowym spektaklu był niestety Janek Traczyk. Nie należę do wielbicieli jego wokalu – choć to jest kwestia mocno indywidualna – jednak w Aidzie Traczyk zawodzi przede wszystkim aktorsko. Fakt, Radames sam w sobie nie jest najciekawszą postacią, jednak jest przy tym dość złożony i przechodzi z czasem kluczową przemianę. Pierwsze sceny, które przedstawiać miały silnego, walecznego i bezwzględnego kapitana były w wykonaniu Janka bardzo przerysowane, w moim odczuciu starał się być na siłę „kapitański”, co ostatecznie przynosiło odwrotny efekt. Na pewno lepiej Traczyk radził sobie w scenach romantycznych, wtedy też bardziej podobał mi się wokalnie – szczególnie w utworze List Radamesa.
Która Aida?
Bardzo byłem ciekaw Basi Gąsienicy Giewont w roli tytułowej Aidy. Z dwóch powodów. Po pierwsze – była ona najjaśniejszym światełkiem w Pilotach. Po drugie – jest traktowana przez wielu mocno po macoszemu. Zdecydowana większość, gdy mówi o Aidzie, zachwyca się Anastazją Simińską czy Natalia Piotrowską-Paciorek (nie mówię, że bezpodstawnie, bo obie są szalenie utalentowane!), a fakt, że rolę tę kreuje też Basia, zdaje się być zapomniany. Przyznaję – gdybym mógł sam skompletować obsadę spektaklu, pewnie w pierwszej kolejności nie postawiłbym właśnie na nią. Cieszę się jednak, że gwiazdy piszą los i stało się tak, jak się stało.
Wymarzona rola
Sama Aida jest rolą, o której pewnie marzy wiele aktorek. Jest to kobyła wokalna i niełatwa postaciowo i charakterologicznie bohaterka. Na dodatek jest to główna rola, wokół której kręci się cały spektakl, co nie zdarza się zbyt często – szczególnie w musicalach, które mamy okazję oglądać w Polsce, w których rzadko to kobieta jest wyraźnie najważniejszą bohaterką.
I z czystym sumieniem muszę powiedzieć, że Basia jest dobrą Aidą – szczególnie wokalnie. Aktorsko też zbudowała tę postać ciekawie, choć na pewno inaczej, niż bym podejrzewał. Ja tutaj spodziewałem się zdecydowanie bardziej dumnej, może nieco buńczucznej dziewczyny, walczącej o siebie i współbraci. I Aida Basi owszem – walczyła, kiedy musiała, choć w dużej mierze była to postać dość delikatna. I o ile nie przeszkadzało mi to w samej tej postaci, nie czułem przez to za bardzo napięcia i jakiejś grozy w relacji Aida-Radames. Przez brak tzw. chemii między głównymi bohaterami nie do końca też zrozumiałem ich drogę do uczucia. Basia miała jednak, gdy sytuacja tego wymagała, bardziej stanowcze momenty – choćby w początkowych scenach porwania, kąpieli czy konfrontacji z Radamesem po dotarciu do Egiptu – choć w całokształcie zabrakło mi trochę takiej zadziorności.
Basia Gąsienica Giewont – wokalna petarda
Artystka jednak przede wszystkim wygrywa tę rolę swoim wokalem. W tym aspekcie jest absolutnie doskonała i wyraźnie wyróżniająca się na tle pozostałej obsady. Jej głos jest bardzo mocny, jasny i świetnie brzmiał zarówno w bardziej lirycznym Czas przeszły to inny ląd, jak i mocnym i stanowczym Tańcu sukni czy pokazującym jeszcze inną paletę barw i emocji Łatwo żyć się da.
Przyjemnie, lecz nie porywająco
Podsumowując, Aida w Teatrze Muzycznym ROMA jest pięknym wizualnie spektaklem, na który patrzy się z wielką przyjemnością. Bardzo podoba mi się sam koncept i pretekst do opowiedzenia historii Aidy i Radamesa, czyli wykorzystanie muzealnej sali. Podobała mi się też klamrowa kompozycja oraz zakończenie, które może być zaskakujące. Musical Eltona Johna posiada kilka przyjemnych melodii, które w odpowiednim wykonaniu mogą zrobić naprawdę bardzo duże wrażenie.
Historia – choć pozornie posiada wszystko to, co posiadać powinna – nie porywa i na pewno spektakl ten nie trafi do grona moich ulubionych, bo mimo przyjemnie spędzonego czasu, nie zapada on w pamięć na dłużej. Warto jednak się do ROMY udać – jeśli nie dla losów Aidy i Radamesa, to na pewno przez wzgląd na widowiskowość tego przedsięwzięcia oraz zdolną obsadę, która może dostarczyć wielu wrażeń. Ja na pewno nie żałuję, bo oczywiście przez te miesiące postu stęskniłem się bardzo za teatrem i emocjami na żywo, ale też po prostu było to bardzo miło spędzony czas.
Dołożono właśnie w repertuarze kilka marcowych spektakli i prawdopodobnie są to ostatnie szanse na zobaczenie Aidy w tym sezonie, bo TM ROMA zapowiada kolejną premierę. Kto więc chce jeszcze zagłębić się w tę historię, niech się spieszy!
2 COMMENTS