Długo przyszło mnie i Wam czekać na publikację tej rozmowy. Z Jakubem Wocialem spotkałem się w lutym 2020 roku i ucięliśmy sobie naprawdę długą pogawędkę na tematy wszelakie. Przyszła jednak pandemia COVID-19, część tematów się chwilowo zdezaktualizowała, część aktualna jest – i chyba będzie – zawsze. Pierwszą część rozmowy opublikowałem jeszcze w zeszłym roku, dostępna jest na blogu.
Jakub Wocial: „Dochodzę do wniosku, że życie prywatne jest najważniejsze. Teatr przeminie, a prawdziwe relacje między ludźmi zostają.”[WYWIAD]
Tym razem publikuję kolejną część tej rozmowy, ponieważ udział Jakuba w niemieckiej, oryginalnej produkcji Tańca Wampirów znów jest aktualny i namacalny. A wątek ten stał się przyczynkiem do rozmowy o kondycji teatru muzycznego w Polsce. I nie tylko.
Z kwestii technicznych – zdecydowana większość odpowiedzi pochodzi z oryginalnej rozmowy z 2020 roku. Tegoroczne aktualizacje oznaczone są gwiazdką oraz kolorem brązowym.
Zapraszam do lektury!
***
Wracając do Niemiec… jak to się stało, że zostałeś ponownie zaproszony do obsady Tańca Wampirów?
Nie wiem tak naprawdę. Były pewne rzeczy, które zostały napisane, zostały powiedziane, ale o których w ferworze tego wszystkiego tak naprawdę nie myślałem. Propozycja też przyszła do mnie w momencie, kiedy ja byłem bardzo zajęty – też przygotowaniami do Jezusa w Białymstoku, łataniem dziur obsadowych w Warszawie, które też nagle powychodziły i byciem bardzo zaangażowany w te dwie rzeczy bardzo ważne dla nas. I jedną z tych rzeczy było zaproszenie mnie na rozmowę i zapytanie czy byłbym zainteresowany. Lepszego wówczas timingu wydawać by się mogło być nie mogło. Przyjąłem tę ofertę z wielką radością i tak naprawdę jak znajduję w ciągu dnia, tygodnia chwilę, by o tym pomyśleć, mam gęsią skórkę na myśl, że mi się zmieni życie za dwa tygodnie czy kiedy tam, bo nie wiem, kiedy ukaże się ten wywiad (zmieniło się później, jak wiemy, dość niespodziewanie jeszcze bardziej – red). Jest to coś, o czym z tyłu głowy nie tyle marzyłem, co chciałem przeżyć ponownie. Bo pracowałem już w tych warunkach i wiem, że są one bardzo przyjemne i komfortowe. Po tej ciężkiej harówie, którą mam tutaj na co dzień. Myślę, że wiele osób być może sobie nie zdaje sprawy, z czym moją praca się wiąże – to nie jest tylko śpiewanie i występowanie, ale ogarnianie tego wszystkiego. Oczywiście, że mam pomoc w postaci Santiago Bello, Jaśka Stokłosy i wszystkich ludzi, którzy pracują w Rampie i poza Rampą, ale finalnie to jest moja odpowiedzialność, czy to wystrzeli, czy nie wystrzeli. Czy się uda, czy się nie uda. Jak wszyscy wiemy – zazwyczaj, jak się nie udaje, to ląduje to wszytko na mnie. Jak się udaje, to sukces dzielimy bardzo chętnie.
Myślę, że to akurat jest kwestia nie tylko tej branży.
Nie, to jest kwestia generalnie ludzi.
Dokładnie, bo ja też to widzę u siebie, w swoim zawodzie. Porażka jest spychana na jednostkę, sukces jest wspólny.
Ale ja nie myślę o tym na co dzień. Nie mam w sobie zawiści wobec wydarzeń czy rzeczy. Cieszę się sukcesami mniejszymi i większymi moich koleżanek i kolegów. Szczerze się cieszę. I staram się nie tracić energii na inne pierdoły.
Myślisz, że zaproszenie do niemieckiej obsady jest konsekwencją tego, że grałeś wcześniej w Niemczech przed laty?
Myślę, że tak. Nie, wiem to, tak (śmiech). Został doceniony całokształt, który wtedy był i świadomość tego, co robię obecnie. I chęć posiadania mnie w obsadzie, co jest dla mnie niesłychanie miłe. Wydaje mi się, że od czasu, kiedy wróciłem do Polski, zrobiłem niesłychanie dużo rzeczy. Wiem to. I to nie tylko w Teatrze Rampa, jako organizator tego, ale też jako artysta. I się bardzo rozwinąłem. Dane mi było zagrać moje wymarzone role.
I to nie we wszystkich siebie sam obsadziłeś (śmiech).
Dokładnie (śmiech)!
Czy w Tańcu Wampirów będzie ktoś jeszcze z tych ludzi, którzy przed laty grali z Tobą?
Nie, nie ma nikogo, to wiem. Są na pewno nowe osoby. I ponieważ nie wiem, kiedy ten wywiad się ukaże, nie powiem nic więcej, bo mam zakaz.
Ale Ty grasz tę samą rolę, co poprzednio?
Tak. Herberta.
Będzie inny po tych nastu latach?
No pewnie będzie inny, dojrzalszy. Z brodą (śmiech). Kurwa mać, bez brody!
I przypakowany trochę (śmiech).
Będzie Herbert po przejściach. (wybuchłem śmiechem, że to powiedziałem, ale 100% prawdy)
Ale poważnie – broda będzie?
Nie, nie sądzę. Mam nadzieję, ze będzie, ale nie sądzę (śmiech). Ale wróci.
Nie zdziwiłeś się, że po tylu latach dostajesz do zagrania tę samą rolę? Wiek nie będzie tutaj jakoś przeszkadzał? Albo Twoja postura, która jest troszkę inna niż była?
Mnie się wydaje, że tę rolę można grać w każdym wieku. Zdaję sobie sprawę, że nie mógłbym po piętnastu latach zagrać Alfreda ponownie – gdybym go kiedykolwiek wcześniej grał. Ale Herberta? To jest wampir, oni są nieśmiertelni. Trzymam się dobrze, więc mogę go grać (śmiech).
Masz już pomysł jakiś, żeby zrobić tę rolę inaczej niż była?
Nie, pozwolę sobie najpierw posłuchać, jaka jest koncepcja tego wszystkiego i czego oni oczekują. Bo zdają sobie sprawę, że jestem w takim, a nie innym wieku.
To jest inna inscenizacja niż poprzednio?
Tak, to ma być trochę update’owane, mają być zmiany, mamy szukać i błądzić – jak to zostało powiedziane. Więc tym bardziej się cieszę na tę pracę i na to, jak ten materiał we mnie dojrzał. Mega się cieszę na tę przygodę, chociaż fizycznie nie mam czasu, by się tym cieszyć, bo ciągle jestem zapracowany i ciągle jestem w jakichś projektach tutaj. Dotrze to do mnie, jak już wyjadę. I się obudzę i powiem: Gdzie jest, kurwa, sklep z bułkami? (śmiech) Wtedy się zorientuję, że wyjechałem.
* [Update 2021]
Teraz, ta inscenizacja, która miała premierę w październiku 2021 roku, jest inscenizacją oryginalną. Do nowej, w której mamy szukać i błądzić, wrócimy najpewniej w przyszłym roku.
Znałeś w ogóle język wcześniej?
Tam się nauczyłem od zera, w Niemczech.
* [Update 2021]
*Półtora roku temu rozmawialiśmy o planach na tę postać i pracę w Niemczech, teraz jesteś już po kilku tygodniach grania spektaklu. Jakie emocje Ci towarzyszą?
Nie mam pojęcia (śmiech). Towarzyszy mi wszystko, co pozytywne. Cieszę się, że tu jestem. Na serio. I myślę, że to jest najważniejsze – że ja się szczerze cieszę z tego, że tu jestem. Wśród ludzi z pasją, wśród ludzi, którzy to tworzą i tworzyli przed laty tę wersję oryginalną. Miło było ich zobaczyć i zobaczyć ich zdziwienie, gdy mnie zobaczyli, bo trochę się przez te lata zmieniłem (śmiech).
*Jak się wchodziło w buty Herberta po tylu latach? Jest lepiej, gorzej, inaczej niż przed laty?
Jest inaczej. Jestem starszy, trochę to inaczej widzę. Rozmawiałem też z reżyserem i on sam też zauważył, że jestem dojrzalszy jako człowiek. Również moja mowa ciała jest inna niż lat temu dwanaście czy trzynaście. Trochę więc nad tym pracowaliśmy. Finalnie dużo rzeczy pozostało z oryginału, ale też sporo zostało update’owanych ze względu na nowego Alfreda, na nowego mnie. Ale faktycznie jest tak, podczas grania tego spektaklu, że mam momenty deja vu. I są to rzeczy, których wcześniej nie doświadczałem, bo nie miałem takiej przerwy w graniu tej samej postaci. Ale inna też jest świadomość, jak się jest dojrzalszym człowiekiem. I mam… w sumie miałem – teraz już nie – innego rodzaju stres. Wiedząc, że robię to w nie swoim języku, przed – w zdecydowanej większości – niemiecką publicznością. Musiałem się trochę wdrożyć, a w międzyczasie przez dwa tygodnie miałem jeszcze tego Covida zasranego, więc mnie to trochę wyłączyło z całego tego życia socjalnego tutaj i ja to czułem. Nagle trzeba było wrócić, a oni już próbują całość na scenie. Nie było tego czasu na zakolegowanie się z ludźmi i na zyskanie poczucia bezpieczeństwa. Ale trzeba było swoje zrobić, mimo że, nie ukrywam, czułem się trochę wyoutowany przez pewien czas z tym wszystkim. Więc trochę mi zajęło, zanim to się stało komfortowe.
*Pamiętałeś teksty i całą tę historię czy musiałeś uczyć się na nowo?
Większość pamiętałem. Trochę tam zostało zmienione językowo, bo język też ewoluował, ale większość pamiętałem.
*Stresujesz się przed wyjściem do publiczności po takiej przerwie? Jednak ostatnio częściej występowałeś w dresie i t-shircie i raczej z dużą dozą spontaniczności – mowa oczywiście o Azylu. Tutaj jest sztab ludzi, są dekory, charakteryzacja i niemiecka precyzja. Umiesz jeszcze tak pracować? I nadal sprawia CI to frajdę?
Te kilkanaście miesięcy nawiązywania bezpośredniego kontaktu dały mi tak dobre wrażenia i tak dobre wspomnienia, które chcę by były kontynuowane, że na pewno nie było łatwo wrócić do tego trybu pracy, gdzie trzeba robić coś, czego ktoś inny ode mnie chce, czego oczekuje. Musiałem się wyzwolić w myśleniu znów wielkimi gestami. Formuła skromności – prawdziwej – Azylowej, bycia sobą, niewymuszania na sobie jakiegokolwiek większego niż jest to potrzebne myślenia o utworze i o tym, co się robi, na pewno odcisnęła spore piętno i musiałem się jednak trochę na nowo oswoić z tą nową rzeczywistością. Też mi reżyserzy mówili: „No wyzwól się! Oddaj się temu!”. I rzeczywiście czułem do pewnego momentu, że to nie jest takie łatwe. Znaleźć w sobie na nowo tę swobodę i otworzyć się totalnie. Człowiek sobie nie zdaje sprawy, ile to wszystko trwało i jak długo tej wielkiej sceny nie było.
*Tak, bo to nie dość że były miesiące Azylu, czyli tej zupełnie innej formuły, to jeszcze jednocześnie był to czas zamkniętych scen. W sensie, że nie było tak, że w Azylu mogłeś otwierać się na inny sposób, ale jednocześnie była okazja to pobudzania się w tej otwartości scenicznej, tylko totalnie szło to jednokierunkowo przez bardzo długi czas.
Azyl ma jeszcze jedną bardzo ważną cechę. Ja się tam nigdy nie czułem oceniany. I nie czułem nigdy, że ktoś patrzy i ocenia, myśli: „Hmm, o, super głos”. No albo że mniej super głos. Tutaj jednak wchodzisz w grupę kilkudziesięciu osób, z których każda jest kapitalna. Też chcesz wypaść dobrze i dać z siebie wszystko. To jest też coś, z czym musiałem się oswoić i to nie było komfortowe na początku.
*Już jest lepiej? Czujesz się teraz pewniej?
Teraz tak.
*Czyli czujesz, że jesteś w dobrym miejscu.
Czuję, że jestem w dobrym towarzystwie.
*A jak ogólnie odnalazłeś się w Stuttgarcie? Czujesz się zaaklimatyzowany też w kontekście relacji z ludźmi, życia poza teatrem?
Nie, nie ma na to w ogóle czasu. Pracujemy tutaj tyle, że pobyć bardziej prywatnie możemy tak naprawdę tylko podczas jakichś przerw na lunche itp. To jest wszystko na wariackich papierach też przez czasy, jakie są. Co chwilę ktoś był chory, co chwilę kwarantanna, więc próbują to wszystko tak postawić, żeby każdy cover i understudy był gotowy, by w razie, gdyby ktoś z obsady zaniemógł, to żeby spektakl szedł dalej. I to jest trochę takie, jakby to powiedzieć… no po prostu zapierdalamy. Nie ma na razie czasu na budowanie relacji i jeszcze przez pewien czas raczej nie będzie.
*Tęsknisz za Polską i za tym, co tutaj zostało?
Myślę dużo o Rampie, jestem w kontakcie z nowym dyrektorem, wiem o zmianach, które się tam zadziewają i przyznam, że tęsknię. Nie za konkretnymi ludźmi, ale za różnymi sytuacjami, za wspólnym czasem. Za Azylem.
*Do Azylu niedługo wracasz.
Wracam i czekam bardzo.
*****
Najbliższe spotkania w Azylu odbędą się 27 oraz 28.11 – oba są już wyprzedane. Zapowiedziane są jednak koncerty w grudniu i styczniu – szczegółów wypatrujcie w social mediach Broadway w Polsce.
Broadway w Polsce na Facebooku
Broadway w Polsce na Instagramie
Azyl to miejsce bez adresu czy czterech ścian – kameralne koncerty na żywo [WRAŻENIA]
*****
Wspomniałeś o komforcie pracy w Niemczech i o tym, że wiesz, z czym się ta współpraca będzie wiązała. Abstrahując od Rampy, bo wiadomo, że tutaj – jako kierownik artystyczny – masz jeszcze dużo innych obowiązków, ale czy praca typowo aktorsko różni się w Polsce i w Niemczech?
Różni się na pewno tym, że ja tam jadę grać jeden tytuł, a nie tak jak się to robi w Polsce – pięć tytułów w różnych miastach. Jestem na wyłączność firmy, która produkuje ten tytuł i gram tę jedną konkretną rolę w tym tytule.
I mam tutaj na myśli komfort pracy i jakość pracy. Jest ona po prostu inną jakością niż ta, którą mamy w Polsce. I jeszcze długo tego u nas nie będzie. I tak, jak myślałem, że my – ludzie młodzi, którzy jeżdżą po świecie, podróżują, pracują, doświadczają – możemy jakoś te wartości albo cele realizować, to nie jest do końca takie łatwe, jak mi się wydawało. Bo my też pracujemy z ludźmi z innych pokoleń w tych teatrach, wychowanymi w innej strukturze chociażby ustrojowej naszego państwa. Oni zwracają uwagę na inne wartości, mają inne cele i inne rzeczy są dla nich priorytetowe. Dlatego tyle, ile się da, tyle można próbować przemycać w Polsce, ale ten zachodni system jest mocno inny – od formy zatrudnienia, przez formę pracy po formę grania i na obsadzaniu kończywszy. Jest to tak jasne, klarowne i przejrzyste, że nie budzi żadnych pytań, wątpliwości. Co najwyżej można trafić na obsadę, która nie będzie za sobą energetycznie przepadała i to jest wszystko. Ale nie ma niedomówień.
Czyli tutaj się to zdarza.
No niestety.
To jak oceniasz ze swojej perspektywy – i aktora, i osoby tworzącej – jakość musicalu w Polsce?
Dobrze. Jestem chyba jednym z nielicznych, którzy dostrzegają to, co się w ogóle dzieje w naszym kraju. W Polsce nastąpił przełom – wszyscy grają spektakle muzyczne. Ja rozumiem, że jest to popyt i jest na to widownia i dyrektorzy decydują się na to ze względów komercyjno-sprzedażowych. I super, na tym to polega. To jest biznes, a nie robienie folwarków. I bardzo mnie cieszy, że tych produkcji jest tak dużo, że jest problemem obsadzanie ich. Co już mnie cieszy w sumie mniej (śmiech). Ale nadal cieszę, że to wszystko ma tendencję zwyżkową i rozwija się w bardzo szybkim tempie. Powstaje tych produkcji coraz więcej i co najważniejsze – są one coraz lepsze.
Widzisz jeszcze odstępstwa jakościowe?
Względem Zachodu?
Tak.
Nigdy nie będziemy mieli takiego poziomu, jaki jest tam (nie mówię tutaj o artystycznym i wykonawczym wymiarze). To wynika czysto z systemu pracy. I z tego, że ich spektakle są przygotowywane po to, by były eksploatowane tylko w jednym teatrze. I mówię tu o wszystkim. Do tego są teatry dostosowywane od podstaw. Od wejścia człowieka do teatru, ten teatr jest dedykowany tylko jednemu tytułowi. I możesz tam posiąść całą wiedzę na jego temat – czy to jest nowy tytuł, czy to jest klasyka – od jego powstania do aktualnego momentu jego czasu na świecie. I to jest zarąbiste. Ale tak mogą sobie pozwolić grać tylko prywatne teatry na Zachodzie. My mamy zupełnie inny system, u nas się gra repertuarowo.
Ale to chyba jest kwestia też choćby tego, że każdy potem ma te swoje 5 innych tytułów jeszcze.
No. I to też w pewnym stopniu wpływa na jakość. Jak się gra jeden tytuł, to codziennie on w Tobie dojrzewa i jesteś coraz lepszy. Jak się gra trzy razy tu, trzy razy tam, trzy razy siam, piątego razu się jest niewyspanym, bo z Poznania do Szczecina jest daleko albo z Krakowa do Warszawy też nie jest blisko, więc człowiek podróżuje zazwyczaj w nocy albo wraca zrąbany do innego teatru na próbę wznowieniową. To wszystko ma wpływ. To są niuanse, których normalny widz w Polsce nie wyłapie, ale ludzie, którzy są na scenie – my – zdajemy sobie z tego sprawę. Że gdyby było tak, jak jest gdzieś tam na świecie, to byłoby dużo bardziej komfortowo.
Ale u nas to są również względy ekonomiczne. To nie do końca jest chęć rozwoju, mam wrażenie. Że człowiek chce, ma ambicje na rozwijanie się, więc bierze siedem premier w dwa sezony. Można się rozwinąć równie dobrze z jednym tytułem, jak się pracuje z fajnymi ludźmi, którzy faktycznie pracują i dają ten rozwój. My też za dużo w naszym kraju dorabiamy ideologii do wszystkiego. Dlaczego to tak, dlaczego tamto tak. I my zazwyczaj robimy według tego zawsze wszytko lepiej niż jest na Zachodzie. Wszystko jest w Polsce lepsze. I to jest coś, z czego ja się zawsze śmieję. Ktoś, kurde, tworzy coś od zera, a u nas ktoś z Teatru X zrobił coś i mówi, że to jest lepsze niż jak widział w Londynie na przykład. To są kwestie gustu oczywiście, to się może komuś bardziej podobać lub coś się może komuś podobać mniej. Ale niech nie mówi, że to jest zbudowane bądź stworzone strukturalnie lepiej niż przez kogoś, kto to wymyślił i siedzi w tym, kurde, od dziesiątek lat. Tam. Bo tak nie jest. To my kupujemy to od nich, a nie odwrotnie.
Zresztą mnie się wydaje, ze w mniejszym lub większym stopniu zawsze będzie to wtórne trochę.
Tak, taka jest prawda.
A myślisz, że kiedyś musical stanie się w Polsce tak popularny jak na Zachodzie?
Ale jest! Jest równie popularny jak na Zachodzie, ale przez to, że pracujemy w innym systemie, nie jest on tak codzienny, jak tam. U nas jest on dużo bardziej wywyższaną formą sztuki niż na Zachodzie. Tam człowiek idzie na zakupy i sobie myśli: O, grają “Nędzników” za 20 minut, to idę se do kiosku, kupuję bilet za 15 funtów i z siatami idę do teatru. Nie zostawiasz kurtki w szatni, bo szatni nie ma, tylko zaraz po spektaklu wychodzisz, wchodzi kolejny widz i tyle.
Nie, ale wiesz co, bardziej mam na myśli taką świadomość… Nie wiem, czy w ogóle Tobie czy innym artystom by o to chodziło, ale o zaistnienie artystów musicalowych gdzieś w świadomości i przestrzeni bardziej komercyjnej. Jeśli są na Zachodzie artyści, którzy grają w musicalach, oni żyją trochę w świadomości publicznej, takiej mainstreamowej, bardziej niż jest to tutaj.
I tak, i nie.
Myślę, że Wy tutaj chyba często możecie wyjść spokojnie po przysłowiowe bułki, nie będąc jakoś obleganym, a na Zachodzie chyba jest to trochę inaczej.
To wszystko kwestia, jakich tytułów to dotyczy i jak wiele te osoby robią poza teatrem. Teatr jest teatrem i zawsze nim pozostanie. I równie wielkie nazwiska, które w branżowym światku są kojarzone, laikom w ogóle nic nie mówią. Czy to w Stanach, w Londynie czy w Niemczech. To jest zawsze nisza. To jest teatr. Człowiek przychodzi na tytuł. Bardzo rzadko i coraz rzadziej na nazwisko.
Ale też się zastanawiam… Bo też właśnie tak jak mówisz – zależy od tego, co, kto i ile robi – w Polsce mam wrażenie, że często jest to tylko teatr u wielu osób, ewentualnie jakieś reklamy. Wiem, że pewnie nie wypowiesz się za innych, ale czy to jest kwestia tego, że aktorzy musicalowi w Polsce nie chcą przeciskać się gdzieś dalej czy to bardziej ich nie chcą?
Chcą, bardzo! Jeśli chodzi o mnie, ja się nie pcham do telewizji, nie pcham się do programów telewizyjnych, nie interesuje mnie to w ogóle. Dla mnie teatr i ta forma spotykania się z ludźmi na żywo jest tym, co mnie totalnie satysfakcjonuje. Nie odczuwam przyjemności, nie mam warsztatu ani doświadczenia i czuję się już za stary na to, żeby zaczynać odczuwać frajdę z bycia przed kamerą czy żeby castingować się przed jedną czy drugą reklamą. W ogóle nie widzę w tym przyjemności. Natomiast wiem od moich kolegów i koleżanek i obserwując ich, wiem, że oni mają olbrzymie parcie na bycie sławnymi.
No właśnie, a chyba nie do końca się to jednak udaje.
Bo wybrali sobie chyba zły zawód. Praca w teatrze nigdy nie wiązała się z pójściem do mainstreamu. Tutaj idzie się dawać jakość tej małej grupie ludzi, która decyduje się kupić bilet i zobaczyć aktora na żywo. Niech to będzie 300, 500 czy 1000 osób, ale to chodzi tylko o tych konkretnych ludzi, dla tych ludzi się gra. I masz być wiarygodny w postaci. Część z nich wyjdzie z teatru i powie: O, to był Wocial. Albo: Zapamiętam to nazwisko, może gdzieś indziej go zobaczę. Ale większość ludzi wyjdzie i powie: O, ten Pepper był super. Nie interesuje ich, kto go grał. Liczy się całokształt. Albo mieli dzięki Tobie dobry wieczór i dobrze się bawili, albo mieli skopany wieczór i wtedy na pewno nie zapamiętają nazwisk, albo właśnie na odwrót. Ale nie, to nie jest granie twarzą, która się pojawi w tym programie, w tamtym programie, na naklejce w kiosku w gazetach. Ale wiem, że są tacy, którzy tego chcą.
Tak częściej jest przy aktorach dramatycznych, z teatrów dramatycznych. Oni są częściej filmowi, reklamowi, teatralni. Faktycznie są to twarze, na które się przychodzi. Stąd pytanie, czy jest szansa, by i z musicalem było podobnie.
U nas jeszcze jest takie pojęcie i przeświadczenie, że aktor musicalowy to tylko wokalista, co nie jest prawdą. I to się na szczęście zmienia. Uważam, że nie trzeba wcale kończyć szkoły teatralnej, by być aktorem. Szkoła teatralna bardzo pomaga, oczywiście. Daje dużo szybciej tę wiedzę, którą ja budowałem sam poprzez pracę, bo nie jestem po żadnej szkole, w której ktoś by mnie uczył, jak się to robi. Działam intuicyjnie i do tej pory się to – mam nadzieję – sprawdza. Natomiast nie trzeba być po szkole aktorskiej, by być przekonywującym.
A Ty czujesz się bardziej aktorem wokalistą?
Nie czuję się w ogóle. Ja robię to, co jest mi zadawane i co mi sprawia przyjemność. I nie mam problemu z tym, by radzić się ludzi, którzy są w jakiejś dziedzinie specjalistami. Czy jest to dobre, czy się to sprawdzi czy nie. I polegam bardzo mocno na swojej intuicji.
Czyli można powiedzieć, że jesteś i aktorem, i wokalistą.
Teraz się czuję ewidentnie tym i tym. I fakt, że jestem tu, gdzie jestem i że ludzie doceniają moją pracę pozwala mi myśleć, że chyba to, co robię, robię całkiem OK.
Bo teraz mówię też jako odbiorca – dla mnie na scenie musicalowej występują aktorzy. To jest jednak teatr. Strasznie mnie irytuje, gdy ktoś w musicalach zwraca uwagę tylko na utwory. Gdy słyszę komentarze typu Ona tak pięknie to zaśpiewała, tylko ona się nadaje do tej roli. Nie potrafię rozdzielić aktorstwa od śpiewania w musicalach – są to dla mnie równoważne aspekty. I dlatego tak się zastanawiam, jak to jest postrzegane wewnętrznie, przez Was, artystów. Bo jak wspomniałem – dla mnie jesteście aktorami musicalowymi, ale np. nagrody Kiepury są dla najlepszego wokalisty musicalowego. Nie jest to skategoryzowane jako aktor.
To pewnie się też bierze z niewiedzy ludzi, którzy wymyślają to nazewnictwo. Świadomość polskiego widza na temat tego, ile człowiek pracujący w teatrze muzycznym musi albo powinien wiedzieć, jest często zerowa. Ludziom się podobają efekty specjalne w musicalach, dlatego tak doceniają te tzw. super kasowe produkcje. Natomiast tytuły, które mówią o czymś innym i niekoniecznie są tak napompowane efektami i warstwą wizualną, zachwycają z reguły dużo mniej. To jest coś, co się musi po prostu jeszcze trochę uleżeć i zaistnieć w świadomości ludzi. A żeby zaistniało, my, ludzie, którzy to tworzą, musimy dać kilka rzeczy na straty tak zwane, brzydko mówiąc, żeby to zakiełkowało w ludziach i poszło krok w dalej.
Oprócz tego, że piszę, sam też czytam, rozmawiam z ludźmi, dzielę się spostrzeżeniami. I przyznaję, że jak słyszę, że ktoś buduje opinię o artyście lub spektaklu tylko na podstawie tego, że ale super zaśpiewał albo ale super zatańczyli w jednej piosence, to odczuwam dużą niesprawiedliwość. I też to, o czym mówiliśmy wcześniej: widzę, że osoby, które z uśmiechem na ustach wychodzą przed wyjście służbowe, z każdym się przytulają są najbardziej doceniane przez publiczność.
Tak jest, ja mam tego świadomość. Ale nie mam z tym problemu, że mogę mieć przez to mniejszą rzeszę fanów czy ludzi, którzy mnie doceniają, bo mają mnie doceniać za to, co robię na scenie, a nie za to, jaki jestem prywatnie. Bo ja prywatnie z tymi ludźmi nie mam żadnego interesu się znać, lubić poza powiedzeniem „dzień dobry, cześć” i tyle. Z mojej strony życzyłbym sobie odwagi, żeby częściej to padało z moich ust. Że to, że nie spoufalam się – bo to jest często spoufalanie się z ludźmi – nie ma żadnego wpływu, nie ma żadnego związku z tym, jak bardzo doceniam to, że przychodzą do teatru, oklaskują, wstają, cieszą się. Ale jeżeli to, że nie wychodzę potem do nich prywatnie, ma wpływ na to, że napiszą, że Wocial jednak nie tak fajnie zaśpiewał, to już jest problem tej osoby i ja mogę się z tego co najwyżej śmiać. Ja wiem, ile daję każdemu, kto przychodzi do teatru i tym żyję. To jest moja praca. Moim obowiązkiem jest wykonywanie tego na 200 procent tak jak sobie ktoś, kto to tworzył wymyślił i zaplanował. To tyczy się każdego typu pracy. Ja idąc do kiosku po gazetę czy do sklepu po bułki mam nieraz panią, która ma w dupie swoją robotę i ja nie miałbym jej ochoty komplementować za to, co robi.
Tak, ale właśnie to jest jej pracą, tak jak Twoją jest bycie na scenie, a nie stanie przy wejściu służbowym i obściskiwanie się z każdym.
Dokładnie. Dla mnie ważne jest wykonywanie mojej pracy na jak najwyższym poziomie. I rozwój wewnętrzny, żebym mógł tę pracę z miesiąca na miesiąc z tygodnia na tydzień z coraz lepszym efektem prezentować. A to, czy ktoś to kupi czy nie, to już jest inna sprawa. Ale powinien to odbierać na podstawie tego, co widzi na scenie, a nie podstawie tego, co ma przy wejściu służbowym. Bo ja jestem już po pracy i mam swoje życie wtedy i mam prawo chcieć być ze sobą.
A często – choć zdaję sobie sprawę, że są różne gusty i każdemu ma prawo się podobać coś innego – patrząc na zachwyty nad niektórymi osobami, mam wrażenie, że one bardziej wynikają właśnie z tego, jak szeroki uśmiech dana osoba zaprezentuje na zdjęciu przy wejściu służbowym, a nie dlatego, że dobrze zaprezentowała się na scenie.
To prawda.
*[Update 2021]
Ale chyba ostatnio się to trochę zmieniło, patrząc na Azyl?
I tak, i nie. Tzn. generalnie zmieniło się i moja otwartość na ludzi na pewno jest dużo większa, niż była wtedy, gdy powstawał ten wywiad. Ale też forma Azylu jest zupełnie inna i ona jest skupiona na człowieku w zamyśle. To też nie jest tak, że ja nie lubiłem ludzi i nie lubiłem tego kontaktu. Bo to jest szalenie miłe, gdy ktoś docenia tę pracę. Ale jednak, będąc po pracy, zmęczonym jak cholera, i chcąc jak najszybciej wrócić do domu, na jakieś dodatkowe rozmowy zwyczajnie brakowało już siły i po prostu czułem, że nie mogę tym ludziom dać już więcej z siebie, bo całość dałem na scenie. Azyl jest inny, Azyl jest spotkaniem z ludźmi, czasami przeplatany piosenkami (śmiech). Zresztą to, co od zawsze powtarzamy, że Azyl to nie miejsce – Azyl to ludzie. I to jest stuprocentowa prawda. Ja też wielokrotnie podczas spotkań naszej Azylowej sekty powtarzałem, że ja bardzo często wyczekiwałem wieczorów i tych naszych żartów, śmiechów, wzruszeń i nie ma w tym żadnej przesady. Jasne, bywały dni, w których byłem bardziej zmęczony, choć i wtedy dawałem z siebie wszystko i oddawałem zebranym ludziom całe serducho. Nauczyłem się bardziej swobodnie być z ludźmi, rozmawiać z nimi, burzyć mury. I być po prostu sobą, nie zastanawiając się, czy ktoś mnie polubi czy nie. Jeśli ktoś polubi mnie za to, jaki jestem – super. Jeśli nie – nie mam zamiaru udawać kogoś innego tylko po to, by zyskać sympatię, bo nie ma to najmniejszego sensu. Azyl jest dla mnie szalenie ważnym miejscem, myślę, że mogę śmiało powiedzieć, że te spotkania były formą terapii. Szczególnie w tym przedziwnym czasie zamknięcia, osamotnienia i wielkich niewiadomych, był to prawdziwy Azyl. Jest! Bo przecież nie przestał istnieć, a my się z nikim nie żegnamy.
***
Część trzecia – i ostatnia – mojej rozmowy z Jakubem Wocialem na blogu pojawi się już niebawem! Tym razem naprawdę!
what do you think?