Część pierwsza – porwanie
Wiecie, jak to jest wsiąść do samochodu, nie mając pojęcia, dokąd się jedzie i ruszyć totalnie w nieznane? Ja już wiem! Pod koniec maja miałem lecieć do Izraela, a że ostatecznie nie doszło to do skutku (dlaczego? Przeczytasz tutaj -> Dubaj – miasto w budowie), sprawiło to że miałem wolny weekend. W piątek zadzwonił więc do mnie mój przyjaciel z pytaniem, czy mam jakieś plany, no a jeśli nie, to żebym nie siedział sam w domu, mogę wpaść do nich na nockę, pooglądamy Netflixa, pogadamy… Po krótkim zastanowieniu stwierdziłem, że czemu nie? Spakowałem więc jedynie kilka rzeczy (Marcin zaznaczył, bym koniecznie wziął kąpielówki! – o tym też jeszcze wspomnę), no i pojechałem w umówione miejsce, nastawiając się na wspólny weekend w Poznaniu, ewentualnie być może nad jakimś pobliskim jeziorem.
A o co z tymi kąpielówkami chodzi?
Rok temu pojechaliśmy wspólnie do Pragi – wyjazd był prezentem kawalerskim dla Marcina, więc ten nie miał pojęcia, dokąd zmierzamy. Pakował się zatem w ciemno, a jedyną podpowiedzią, jaką od nas otrzymał, było to, by wziął kąpielówki – co było oczywiście bardziej zmyłką niż podpowiedzią. Tak czy inaczej za każdym razem, gdy udawaliśmy się w jakieś miejsce, mówiliśmy mu, że idziemy… TAM, by nie zdradzać docelowej destynacji. No i tym razem, uprowadzając mnie, Marcin skrzętnie to wykorzystał. My również cały czas zmierzaliśmy TAM – ja nie miałem pojęcia, gdzie to jest, a reszta zdawała się mieć z tego niezły ubaw. Im bardziej oddalaliśmy się od Poznania, tym bardziej nie miałem pojęcia, co jest grane – minęliśmy Leszno, Wrocław… i jechaliśmy dalej. Cały czas zmierzaliśmy TAM. I oczywiście cały czas były mi potrzebne kąpielówki… Nie dopytywałem jednak, bo po pierwsze miałem do nich duże zaufanie, po drugie była to bardzo ciekawa i niecodzienna sytuacja! Nigdy nie brałem udziału w podobnej akcji będąc po tej stronie, więc korzystałem z towarzyszącego mi dreszczyku emocji, nutki zaciekawienia i odrobiny niepewności.
“Tam”, czyli Kraków?
Gdy zobaczyłem znak mówiący o drodze na Kraków, poczułem, że to może być to. I ucieszyłem się niesamowicie, bo uwielbiam to miasto. Kątem oka zobaczyłem też na nawigacji kierowcy, ile jeszcze drogi przed nami, więc wszystko mi się zgadzało. Ale czad!
Po pewnym czasie moje podejrzenia okazały się prawdziwe i wylądowaliśmy w swoich pokojach. Ja chciałem się trochę zrelaksować, odpocząć, jednak zobaczyłem, że reszta kompanów się przebiera. Czyli to jeszcze nie było nasze TAM – musiał być dalszy cel podróży. Naprędce również przebrałem się w to, co miałem – a widząc, jak reszta zakłada garnitury, koszule i wieczorowe sukienki, zacząłem obawiać się, że mając w walizce jeansy i kraciastą koszulę, mogę być nie do końca przygotowany na to, co mnie czeka. No ale cóż – najwyżej będą się mnie wstydzić.
Prawdziwy SZOK
Poszliśmy więc w piątkę na miasto, wsiedliśmy w tramwaj i pojechaliśmy TAM. Czyli do… Tauron Areny. A co w Tauron Arenie miało wówczas miejsce? No co? Koncert 2Cellos!!! Naprawdę. Niczego nieświadomy zostałem uprowadzony do Krakowa, jednego z moich ukochanych miast, na koncert 2Cellos! Wow! A raczej SZOK! Siedząc w tej ogromnej hali przepełniała mnie jeszcze bardziej ogromna wdzięczność za ludzi, jakimi się otaczam.
Nigdy nie byłem wielkim fanem tego chorwacko-słoweńskiego duetu wiolonczelistów, bo też nie znałem na wskroś tego, co robią, choć odkąd ich poznałem, miałem ogromny podziw do tego, jak bawią się muzyką, nadając jej nową wartość. I siedząc w czwartym rzędzie Tauron Areny, chłonąłem wszystkie piękne dźwięki płynące ze sceny. A było ich całe mnóstwo!
Koncert był genialnym widowiskiem, które udowadniało, że miejsce wiolonczeli oraz orkiestry niekoniecznie jest w filharmonii, ale doskonale sprawdza się w rozrywkowej konwencji, dając ogrom radości i zabawy kilku tysiącom ludzi.
Pierwsza część koncertu była bardziej pompatyczna, dostojna i przeszywająca. W repertuarze znalazło się wiele hitów i klasyków muzyki filmowej (m.in. utwory z Gladiatora czy Ojca Chrzestnego), a wiolonczelistom towarzyszyła cała orkiestra, która wprowadzała w niecodzienny nastrój.
W drugiej części koncertu, gdy oprócz Luki Šulića i Stjepana Hausera na scenie został już tylko perkusista Dusan Kranjc, królowały współczesne i bardzo współczesne hity muzyki rozrywkowej (np. Despacito), które w takiej aranżacji nabierały zupełnie nowego kolorytu.
Szybko ruszyliśmy więc bawić się pod sceną wraz z szalejącym tłumem i niezwykle charyzmatycznymi muzykami, którzy w tak różny sposób uwalniali na scenie swoją ekspresję. Widzieliśmy więc Lukę, który raczej nie ruszał się z miejsca i miał swój świat wokół siebie, a po drugiej stronie barykady był Stjepan, którego scena chyba parzyła, przechadzał się po niej całej, szalejąc razem z tłumem.
Tak różni, a tak genialni! I bardzo prawdziwi. Piekielnie zdolni. I mimo wszystko spójni.
Ten koncert był naprawdę niesamowitym doświadczeniem. My bawiliśmy się przednio, słuchając nowych aranżacji znanych utworów i oglądając dzikie harce na scenie. Było nastrojowo, było romantycznie, było rockowo, była zabawa pod sceną – a to wszystko zaledwie w 90 minut! Uwielbiam poznawać nowe obszary w muzyce, odkrywać, dawać się zaskoczyć. Muzyka na żywo jest cudownym zjawiskiem!
Dziękuję Bogu, że mogę jej doświadczać.
2 COMMENTS
SylRem
6 lat ago
Oby więcej takich “porwań” się Tobie przydażyło 😀 może mnie też kiedyś to czeka 😀
Szymon
6 lat ago
AUTHOROby! 😀