Jesus Christ Superstar to dla mnie działo absolutnie wyjątkowe. Genialne kompozycje muzyczne, ponadczasowa historia, wyraziste postaci, spełnione marzenia – wszystko to sprawia, że tytuł ten zajmuje szczególne miejsce w moim sercu, o czym nieco więcej napisałem tutaj.
Po przygodzie z Teatrem Muzycznym w Poznaniu oraz po zachwycającej inscenizacji Jakuba Wociala i Santiago Bello w Teatrze Rampa przyszła kolej na Jesus Christ Superstar w Teatrze Muzycznym w Łodzi i to właśnie tam 10.02 rozpocząłem tegoroczny sezon na ten tytuł.
Tabula rasa
Do łódzkiej inscenizacji dzieła Webbera i Rice’a podchodziłem z (w miarę) czystą głową i pusta kartką. Nie czytałem niczego o tym spektaklu, niewiele w zasadzie o nim wiedziałem. Nie chciałem mieć oczekiwań i w pełnym zaufaniu chciałem dać ponieść się twórcom i artystom. Z tyłu głowy oczywiście miałem warszawską interpretację tej rock opery, tak więc prawdopodobnie nie uwolnię się od porównań. I choć inscenizację z Teatru Rampa absolutnie uwielbiam, oglądając spektakl w Łodzi chciałem zachować obiektywizm. Mam nadzieję, że mi się udało.
Współczesna interpretacja
Jesus Christ Superstar jest historią ostatnich dni życia Jezusa Chrystusa, jednak przedstawioną nieco inaczej niż zwykle – bardziej współcześnie, bardziej z perspektywy innych osób, pokazującą ludzkie oblicze Syna Bożego, nieco mniej grzecznie. Zresztą sam pomysł przedstawienia tej historii w formie rock opery już może budzić pewne kontrowersje.
Spektakl w reżyserii Zbigniewa Maciasa osadza tę historię w bardzo nowoczesnych realiach – myślę, że całkowicie nam współczesnych. Zabieg ten ma konsekwentnie nawiązywać do samego tytułu dzieła Webbera i Rice’a – wszak Jezus to tutaj Superstar. Zostaje On więc obdarty całkowicie ze swojej boskiej natury, stając się za to gwiazdą, przywódcą (bardziej politycznym niż religijnym), idolem – można by powiedzieć, że z pierwszych stron gazet.
O współczesności tej inscenizacji świadczy wiele rozwiązań scenicznych czy konkretnych interpretacji poszczególnych scen. Mamy więc skandujące tłumy, transparenty We <3 Jesus oraz ochroniarzy, pojawiających się już na początku spektaklu, co właściwie w całości składało się na uwerturę, czyniąc tę niezwykle ważną i wprowadzającą w klimat spektaklu część zwyczajnie nudną. Dalej pojawiali się również przedstawiciele mediów, fanatycy czy służby bezpieczeństwa i o ile te zabiegi i interpretacje były dla mnie mniej lub bardziej zrozumiałe, tak przełożenie sceny w świątyni na realia klubu nocnego wydało mi się pójściem o pół kroku za daleko.
Kontynuując współczesne alegorie, zgrabnym rozwiązaniem było za to przedstawienie Piłata jako wypływowego prezesa, grającego w golfa i niespecjalnie przejmującego się decyzjami, jakie podejmuje, a także Kajfasza, Annasza i kapłana jako spiskowców, chcących wyeliminować swego politycznego konkurenta. Podobnie, choć jeszcze dobitniej, było przedstawione to w poznańskiej interpretacji – dobicie targu za zamkniętymi drzwiami, cisza, ciemność, panowie w garniturach i uścisk dłoni na znak zgody. Bardzo wymowne!
Człowiek czy Bóg?
Łódzka inscenizacja duży nacisk kładzie na relację Jezusa i Marii Magdaleny, pokazując to uczucie nie tylko ze strony byłej prostytutki, ale także Mesjasza. Tak, jak wersja Rampy skupia się mocniej na Judaszu, tak w Łodzi to Jezus, Jego rozterki, przyjaźnie, miłości i złości wychodzą na pierwszy plan. Jezus jest w pełni człowiekiem i właściwie ani na moment nie ukazuje boskich atrybutów.
Czarne charaktery
Głównym atutem i siłą tego spektaklu zdecydowanie jest obsada. Emilia Klimczak w roli Marii Magdaleny odstawała nieco od reszty przez swój klasyczny głos, nie do końca pasujący do konwencji spektaklu, jednak dobrze oddała przy tym rozdarcie swojej bohaterki, która nie rozumie tego, co się z nią dzieje, tego, co robi z nią ten zwykły człowiek. Bardzo dobre wokalnie i aktorsko oraz całkowicie w roli były z kolei czarne charaktery, czyli Tomasz Rak jako Piłat oraz Paweł Erdman jako Kajfasz. Tego drugiego widziałem kilka tygodni temu w roli Javerta w Les Misérables (również w Teatrze Muzycznym w Łodzi), gdzie już wtedy powalił mnie głębią swojego głosu. Postać Kajfasza dała Pawłowi możliwość na jeszcze pełniejsze zaprezentowanie swojego potężnego i mrocznego basu. Ciekawą kreację próżnego Heroda, łaknącego jakiegoś cudu, stworzył także Kamil Dominiak.
Król Janusz
Niezwykle cieszę się, że Judasza kreował jeden z moich absolutnych ulubieńców, posiadacz niezwykłej scenicznej charyzmy, prawdziwego aktorskiego talentu oraz niepodrabialnego głosu, czyli Janusz Kruciński. Zachwycił mnie on jako Judasz w poznańskiej inscenizacji Jesus Christ Superstar, a widząc, że na stronie łódzkiego teatru nie widnieje on już w obsadzie, myślałem, że nie będzie mi dane, by ponownie zobaczyć go w tej roli. A jednak! Janusz jako Judasz jest doskonały wokalnie, w pełni wykorzystuje możliwości, jakie daje mu tak rockowy repertuar. Dodaje mu przy tym tak charakterystyczny sobie smaczek oraz świetne, bardzo emocjonalne aktorstwo. Również w scenach, gdy nie jest on na pierwszym planie, przykuwa uwagę i ani na moment nie wychodzi z roli.
Co z tym Francem?
Jesus Christ Superstar w Teatrze Muzycznym w Łodzi był również okazją, bym mógł skonfrontować z rzeczywistością zachwyty nad Marcinem Francem. A było ich sporo! Naprawdę wiele słyszałem o tym, że Marcin jest świetnym wokalistą i aktorem, a Jezus w jego wykonaniu jest prawdziwą perłą. Podchodziłem do tego z lekką rezerwą, ponieważ osoby, które wygłaszały te zachwyty, były zachwycone również nagraniami Marcina ze Studia Acacntus. A te mnie niespecjalnie przekonywały. Owszem, byłem pod wrażeniem techniki i umiejętności Marcina, jednak jeśli chodzi o Jesus Christ Superstar i o postać Jezusa – było to dla mnie zdecydowanie za mało. Pewnie ma na to wpływ fakt, że jestem pod dużym wrażeniem kreacji Jakuba Wociala, która jest dla mnie wyważona w punkt. W nagraniach studyjnych Marcina brakowało mi tej pasji, mocy i przede wszystkim – rockowego pazura. Jego wokal brzmi dla mnie w tym repertuarze zdecydowanie za słabo.
Cieszę się, że mogłem zweryfikować ten pogląd w łódzkim Teatrze Muzycznym, gdzie przekonałem się, że Marcin posiada bardzo duże umiejętności wokalne, niesamowicie zwinnie żonglując różnymi odcieniami i rejestrami. I choć czasami jego falsety były dla mnie zbyt ostre i krzykliwe, zrobił na mnie bardzo dobre wrażenie. Oczywiście niecierpliwie czekałem na Gethsemane, które miało potwierdzić lub zburzyć mój wypracowany przez wcześniejsze sceny pogląd. Na szczęście – potwierdziło. Wykonanie tego utworu na żywo jest nieporównywalnie lepsze niż to, czego możemy posłuchać na kanale Studia Accantus. Jest bardziej żywe, niezamknięte w ciasnej przestrzeni studia, przepełnione emocjami, których brakowało w wersji studyjnej. Nie było nadal tej siły i rockowego pazura, którego bym oczekiwał, jednak w dużym stopniu rekompensowały to emocje i wielka pasja. I choć nie było to tak wybitne, jak w wykonaniu Jakuba Wociala, to Gethsemane Marcina Franca jest naprawdę dobre.
Marcin zresztą bardziej niż wokalnie zrobił na mnie wrażenie kreacją aktorską, która całkowicie wpisywała się w tę interpretację dość mocno rozchwianego emocjonalnie Jezusa. Tak zróżnicowana rola wymaga dużego zaangażowania i aktorskiego warsztatu, który Marcin posiada. Początkowo przeszkadzał mi fakt dużej różnicy wieku między Jezusem a Judaszem, który z biegiem czasu i rozwoju historii przestał już tak razić.
What’s the buzz?
Elementem, który jest zarówno mocnym i słabym punktem łódzkiej inscenizacji jest to, że przedstawiona jest ona po angielsku. Dobrze jest usłyszeć tak wielkie dzieło w oryginale, gdzie sposób frazowania, akcenty i przekaz są najbardziej naturalne. Nad sceną wyświetlane są telebimy z tłumaczeniem, tak więc osoby, które nie znają języka angielskiego, mogą wybrać się na ten spektakl bez obaw o uszczerbek w zrozumieniu fabuły. Niestety, język ten nierzadko był dość mocno kaleczony przez aktorów występujących na scenie.
Czegoś brak
Łódzka inscenizacja jest dość mocno statyczna, nie jest dynamiczna jak w Rampie, nie jest tak porywająca chorograficznie oraz inscenizacyjnie. Jest bardziej… zwykła. Nie jest nudna, bo porywająca jest sama historia i muzyka, ale całość nie zwala z nóg. Zdecydowanie brakuje mi w niej głębi, którą artyści Rampy dostarczają choćby w niezwykle przejmującej i symbolicznej scenie biczowania.
W inscenizacji Jakuba Wociala i Santiago Bello świetne jest też to, że w spektaklu nie ma przerwy – historia jest opowiedziana jednym ciągiem. Nie ma też dłużących się przestojów między scenami, przez co widz może bez przerwy chłonąć i przeżywać tę historię. I tak, jak w Rampie tytuł ten wprowadza w mistyczny klimat, oddziałując na wiele zmysłów i można go odbierać na płaszczyźnie duchowej, tak w Łodzi jest to zwykły musical. Niezły, z kilkoma mocnymi elementami, pewnymi kontrowersjami i bardzo dobrymi kreacjami, jednak po wyjściu z teatru nie czułem już względem niego większych emocji. A tego po tym tytule oczekuję.
4 COMMENTS