Bardzo lubię teatr Wojciecha Kościelniaka. Nie jestem w nim co prawda żadnym specem, widziałem jedynie kilka spektakli, ale każdy z nich robił na mnie duże wrażenie. Za każdym jeździłem po różnych zakątkach Polski i nie ukrywam – bardzo czekałem, aż jakiś musical Kościelniaka zagości w Poznaniu. Najlepiej autorski. Najlepiej w połączeniu z choreografią Eweliny Adamskiej-Porczyk – choć to akurat jest już raczej pewne, bo jest to chyba duet już artystycznie nierozłączny. No i w końcu się doczekałem. „Kombinat” miał premierę w Teatrze Muzycznym w Poznaniu niespełna dwa miesiące temu. Czy mój głód Kościelniakowego teatru został zaspokojony?
Kombinat, czyli co?
O „Kombinacie” wiedziałem niewiele – tak naprawdę nic, prócz tego, że oparty jest na muzyce Republiki, a później jakieś pojęcie o klimacie mogły dać już zdjęcia i materiały promocyjne. Czego można się spodziewać, sugerują też, rzecz jasna, nazwiska twórców. Przyznaję jednak, że chyba po raz pierwszy niewiele więcej o samym spektaklu i jego fabule mogę powiedzieć i po jego obejrzeniu. I to nie dlatego, że tej fabuły tam nie ma czy też jej nie zrozumiałem – choć tu akurat jestem pewien, że jej wielowymiarowość sprawia, że każde spotkanie z „Kombinatem” odkryje nowe jego wymiary. Sama historia jest jednak tak specyficzna, nieoczywista i wielowymiarowa właśnie, że trudno jest ją opowiedzieć, nie wchodząc w szczegóły i nie spoilerując. Może jednak uda mi się co nieco opowiedzieć.
Kombinat nieoczywisty
„Kombinat” nie jest jasno osadzony w czasie i przestrzeni. Z jednej strony mamy bowiem w pewnym sensie futurystyczne kostiumy (Anna Chadaj) czy kody QR na czaszkach, z drugiej z kolei – choćby telefony stacjonarne czy papierowe obiegówki. Takie nieokreślenie sugeruje, że wydarzenia, mające w nim miejsce, mogą dziać się w każdym miejscu, w każdym czasie. I co gorsza – dzieją się. „Kombinat” bowiem tylko pozornie jest nierealistyczny i symboliczny, a w gruncie rzeczy pokazuje wiele schematów, z którymi spotykamy się na co dzień. Pokazuje, jak jesteśmy kontrolowani – zarówno jako jednostki, jak i społeczeństwo. Pokazuje, jak relacje międzyludzkie odchodzą na dalszy plan w imię własnych korzyści i sukcesów. Jak ludzie podążają za poleceniami, nie zastanawiając się, jaki ich jest sens. Kombinat kontroluje ludzkie emocje. Napędzany jest krwią. W Kombinacie każdy ma być równy – i w żadnym wypadku nie chodzi tu o równe prawa dla wszystkich, o które często toczą się walki we współczesnym świecie.
W Kombinacie każdy ma być taki sam. Ma myśleć tak samo. Robić to samo. Wyglądać tak samo. Równać do standardów. W kombinatowej czasoprzestrzeni nie ma też znaczenia płeć, co sugerują podobne, za duże, przerażająco szare i bezpłciowe uniformy czy łyse głowy. I w tę rzeczywistość jednego dnia niespodziewanie wrzucony zostaje Jan, główny bohater spektaklu, który pewnego ranka budzi się, nie wiedząc, że za chwilę jego życie nie będzie wyglądało tak samo.
Nowa jakość Teatru Muzycznego w Poznaniu
Taki właśnie jest świat w Kombinacie. Jak widać – skrajnie inny od tego, co dotychczas mogliśmy oglądać na deskach poznańskiego Teatru Muzycznego. I szalenie się z tego cieszę. Ten tytuł jest bowiem kolejnym krokiem milowym dla tej placówki i udowadnia, że Teatr Muzyczny w Poznaniu jest jednym z ciekawszych i bardziej różnorodnych ośrodków musicalowych w naszym kraju. I w niczym nie odstaje jakością widowisk i poziomem artystycznym od bardziej popularnych teatrów w kraju.
Jak wiecie, jestem stałym bywalcem tego teatru, jestem na bieżąco z całym jego musicalowym repertuarem, wiele tytułów widziałem kilkukrotnie i zdecydowaną większość artystów obserwowałem już we wszelakich odsłonach. W takiej formie – szczególnie aktorskiej – w jakiej widziałem ich w „Kombinacie” nie byli chyba jeszcze dotychczas nigdy. I niech nikt nie odbiera moich słów w kategoriach „byli słabi i wreszcie prezentują poziom” – w żadnym wypadku. Większość poznańskich artystów od dawna oglądam z podziwem, a najnowszy spektakl Kościelniaka podziw ten tylko pogłębił i ugruntował. Bo właśnie – myślę, że absolutnie nie bez znaczenia jest tutaj to, kto prowadził ten zespół i to, że Kościelniak wydobył z niego fantastyczne pokłady.
Kombinat to tkanka, ja jestem komórką
To, na co zwróciłem bardzo mocną uwagę, oglądając „Kombinat”, to fakt, że w tym spektaklu jest Zespół. I tak, jak „Kombinat pracuje, oddycha, buduje”, tak ten zespół oddycha jednym rytmem, jest całością, jednością. Nawiązując znów do słów Ciechowskiego, artyści w tym spektaklu są doskonale zgraną tkanką, a każdy z nich jest niezbędną komórką.
Na tle tego świetnego zespołu wyróżnia się jednak kilka jednostek i nie sposób o nich nie wspomnieć. Bardzo ciekawe kreacje zaprezentowali Mateusz Feliński oraz Maciej Zaruski w rolach dwóch Psów Gończych, podążających za głównym bohaterem. Bardzo lubię takie zabiegi w spektaklach Kościelniaka, czyli prezentowanie postaci bardzo nierzeczywistych, odrealnionych, które jednak mają niezwykle kluczowe dla historii znaczenie. Psy z „Kombinatu” przywodzą mi na myśl nieco Czarną Kucharkę z „Blaszanego Bębenka”, a postaci, wobec których trudno mieć jakiekolwiek pozytywne emocje, bardzo dobrze zaprezentowali zarówno Feliński, jak i Zaruski, pozostając przez cały spektakl z kamiennymi twarzami. Ciekawym zabiegiem, pokazującym, jak bardzo są od siebie uzależnieni i dążą wspólnie do tego samego, jest fakt, że mówią oni sylabami, dopowiadając wzajemnie swoje kwestie.
Nieoczywiste duety
Krótkim, ale bardzo efektownym epizodem zachwyca Paula Goerlich w roli Martwej Fordanserki, która partneruje Bartoszowi Sołtysiakowi w konkursie tańca. Niezwykle efektowne było to, jak pozornie bezwładne, martwe ciało, nad którym Paula miała jednak całkowitą kontrolę, wyślizguje się z rąk partnera, tworząc widowiskową choreografię. Sama scena przywodziła mi na myśl historię z „Czyż nie dobija się koni?” Horace’a McCoya i pokazywała, do czego prowadzić może fanatyczne dążenie do celu, nawet po trupach (sic!).
Kolejnym elektryzującym duetem w „Kombinacie” jest Ja, grany przez Jarosława Patyckiego, który w utworze „Tak, tak, to ja” tańczy ze swoim lustrzanym odbiciem z młodości w wykonaniu Mateusza Adamczyka. Była to kolejna scena, która nie tylko zmuszała człowieka do refleksji (W jaki sposób ja za kilka lat spojrzę na siebie z przeszłości? Co będę chciał mu powiedzieć?), ale była też szalenie dopracowaną ucztą dla oka, szczególnie w wykonaniu Mateusza.
Mistrzowska konsekwencja
Świetna jest także cała sekwencja scen w magazynie lalek, począwszy od spotkania Jana i Suku z Ekspedientką (Denisa Jarczak-Kaczmarska) przez dialog i interakcje z Lalą (Katarzyna Tapek) po świetne wykonanie przez tę ostatnią utworu „Sexy doll”. Podczas tej niekrótkiej sceny na scenie było zdecydowanie więcej postaci, seks-lalek czekających na nowych odwiedzających. Każda z nich miała swój charakter, temperament, określony ruch i zachowanie, którego konsekwentnie trzymała się przez cały czas, nie wychodząc na moment z roli. Brawo!
Bardzo duże wrażenie robi w „Kombinacie” Anna Lasota, którą z poznańskiego zespołu znam chyba najdłużej. I w roli bezwzględnej Agrawy, sterującej Kombinatem, wypada ona świetnie zarówno wokalnie, prezentując niezwykłą żyletę w głosie, ale przede wszystkim aktorsko. Agrawa, która – jak się z czasem okazuje – nie jest wcale zerojedynkową postacią, jest bardzo daleka od wcześniejszych ról Lasoty, które często były komediowe lub przynajmniej wzbudzały sympatię. Tutaj mamy do czynienia z zupełnie innym temperamentem i Anna bardzo dobrze się w tej roli broni.
Duet kosmitów
Na koniec zostawiłem dwójkę głównych bohaterów, na których barkach spoczywa największy ciężar tego przedsięwzięcia.
Fanem Dagmary Rybak jestem od dawna. Za świetne role w „Rodzinie Addamsów”, „Pippinie” czy „Zakonnicy w przebraniu”. Ale po „Kombinacie” z pewnością zostałem też fanem Marcina Januszkiewicza, który z Dagmarą stworzył niesamowicie elektryzujący duet. Matko kochana, co to jest za kosmita! Co to są za kosmici razem! Jak wspomniałem wcześniej, „Kombinat” stoi przede wszystkim kreacjami aktorskimi i potwierdzają to zarówno Dagmara jak i Marcin.
Dagmarę widywałem do tej pory w różnych i różnorodnych rolach – nie było jednak wśród nich roli takiej jak Suku. Dziewczyna, którą poznajemy, gdy przebywa już w kombinacie. Dziewczyna, która zdaje się myśleć nieszablonowo, mieć swoje zdanie, sprzeciwiać się. Suku jest odważna, waleczna, zadziorna. Dlatego właśnie z nią Jan łapie najlepszy kontakt od samego początku swojej wędrówki przez kombinat, z nią planuje ucieczkę, z nią się zaprzyjaźnia.
Suku nie jest jednak niezniszczalna, a pod tą pozornie pancerną powłoką kryje się mała dziewczynka z trudną historią. Rybak jak zwykle zachwyca wokalem, który w utworach Ciechowskiego wybrzmiewa wyjątkowo mocno i przejmująco. Przede wszystkim jednak zachwyca tym, jak zbudowała swoją postać aktorsko, ile włożyła w nią emocji, kolorytu. Zachwyca niesamowitym bogactwem mimiki i bezbłędnym oddaniem różnych stanów emocjonalnych Suku od euforii, przez złość, po rezygnację i totalną pustkę. Jej nieobecny wzrok w utworze „Śmierć na pięć” sprawiał, że miałem wrażenie, jakby znajdowała się ona w jakimś innym wymiarze – była to niezwykle przeszywająca scena.
Odkrycie sezonu
Marcin Januszkiewicz jest dla mnie trochę człowiekiem zagadką i na pewno jednym z największych artystycznych zaskoczeń i odkryć. Pierwszy raz widziałem go w „Virtuoso”, a to, że wypadł tam w moim odczuciu lepiej, niż Janusz Kruciński, do którego wielką sympatią pałam od dawna, zapaliło w mojej głowie światełko. Jego rola w „Kombinacie” zmiotła mnie jednak całkowicie i sprawiła, że zdecydowanie wskoczył on do czołówki moich ulubionych artystów. (Kilka dni później dopełniła tego tylko rola w „Thrill me”, ale o tym innym razem).
Po „Kombinacie” mogę bez zająknięcia powiedzieć, że Marcin Januszkiewicz jest artystą wybitnym i artystą kompletnym. Spektakl Kościelniaka jest bardzo wymagający dla aktora grającego Jana – jest on na scenie niemal przez cały czas, a wykreowanie tej postaci wiąże się zarówno z wielkim ładunkiem emocjonalnym, jak i zwyczajnie wysiłkiem fizycznym, co widać było na końcu spektaklu. Jan od samego początku sprzeciwia się kombinatowemu reżimowi, od samego początku szuka prawdy i uwolnienia się spod jarzma systemu. W jego głowie zachodzi wiele procesów, chce uciec, ale w obawie prze konsekwencjami dostosowuje się do panujących reguł i posłusznie wykonuje polecenia Agrawy i Psów.
Artysta kompletny
Jauszkiewicz jest w tej roli świetny aktorsko, ma doskonałą dykcję oraz ogromną lekkość na scenie – nie widać po nim jakiegokolwiek wysiłku w kreowaniu postaci. Po prostu staje się Janem i tyle. Ma też w sobie coś takiego, co jest bardzo rzadkie u artystów musicalowych, a mianowicie niezwykle płynnie przechodzi od dialogów mówionych do utworów śpiewanych – jeden i drugi stan wydaje się być dla niego całkowicie naturalny, co daje widzowi niezwykły komfort i przyjemność z oglądania go na scenie. Nie ma w tym nadęcia, nie ma maniery.
Marcin ma też niezwykły feeling w śpiewaniu i podejrzewałem, że utwory Republiki będą dla niego idealne. Nie pomyliłem się. Nie ma on typowego musicalowego głosu (jeśli można o takim mówić), przyznaję, że trochę nie wyobrażam go sobie w pompatycznych rolach musicalowych szlagierów, jak Upiór czy Valjean (choć nabrałem wielkiej ochoty na Chrisa z „Miss Saigon” w jego wykonaniu!), ale w takim mniej klasycznym wydaniu teatru muzycznego wypada doskonale. „Moja krew” w jego wykonaniu mrozi krew w żyłach (sic!), a gdy dochodzi do tego jeszcze chór, to ciary gwarantowane. No zachwycam się! Geniusz. Naprawdę.
Efektowna choreografia
Nie mniejszym geniuszem wykazuje się jak zwykle Ewelina Adamska-Porczyk, której choreografia jest zjawiskowa i niezwykle dopracowana. Szczególnie w pamięci zapadła mi scena marszu („Biała flaga”), choreografia z telefonami w utworze „Będzie plan” czy wspomniana wcześniej scena z Fordanserką.
Na wyróżnienie zasługuje też scena ucieczki (czy udanej, to niech pozostanie tajemnicą) z labo lobo, która jest świetnie zrealizowana. Wprowadza do spektaklu elementy groteski, odwracając nieco uwagę od powagi poprzedzających scen i rozkładając dzięki temu nieco ciężar emocjonalny.
Powrót po latach
Na koniec zaznaczę jeszcze fakt, że spektakl ten nie jest pierwszym spotkaniem Kościelniaka z twórczością Republiki. Zwróciła mi na to uwagę Kulturalna Pyra (dzięki!), potwierdzenie znajduje się również w kombinatowym programie. W 2002 roku utwory Republiki wybrzmiały w koncercie finałowym 23. Przeglądu Piosenki Aktorskiej we Wrocławiu. Jak jednak zaznacza reżyser, „Kombinat” z 2021 roku jest innym dziełem.
Czuję, że nie umiałbym jednak konkurować z duchem tamtego czasu, z tamtym koncertem. Dlatego zdecydowałem, by tym razem przywołać świat Grzegorza Ciechowskiego w odmienny sposób, na innych zasadach. Odważyłem się wywieść z tekstów Republiki opowieść o ludziach zamieszkujących kraj rządzony przez Kombinat.
Wojciech Kościelniak, program teatralny “Kombinat”
Spektakl nie dla każdego
Nie wiem, czy „Kombinat” jest najlepszym spektaklem Kościelniaka, jaki widziałem. Wiem jednak, że jest spektaklem bardzo dobrym, świetnie zrealizowanym, angażującym doskonałych artystów. Jest też spektaklem – niestety – niezwykle aktualnym. Nie jest to łatwy teatr i wiem, że nie wszystkim przypadnie do gustu. Ja jednak bardzo lubię, gdy teatr jest nie tylko czystą rozrywką – choć i takie spektakle uwielbiam i są one potrzebne! Lubię jednak także, gdy spektakl wywierca jakąś dziurę w brzuchu, daje do myślenia, sprawia, że skręca mnie od środka. I do tego nurtu „Kombinat” się z pewnością zalicza.
Myślę, że jest to też spektakl przełomowy dla Teatru Muzycznego w Poznaniu, a mnie się te kolejne przełomy bardzo podobają. I jestem dumny, że teatr ten jest moją macierzystą placówką musicalową.
„Kombinat” na deski Teatru Muzycznego w Poznaniu powraca już we wrześniu. Jeśli ktoś lubi taką właśnie formę teatru – polecam gorąco.
5 COMMENTS