Przyznam szczerze, że zastanawiałem się, czy pisać recenzję tego spektaklu. Piloci 17.06 na stałe odlecieli już z Teatru Muzycznego ROMA, zatem mój wpis nikogo do ich obejrzenia nie zachęci, nikogo od obejrzenia tego spektaklu nie odwiodę ani w żaden sposób już na niczyją decyzję nie wpłynę. Uznałem jednak, że myślami wrócę do początków mojego blogowania. Gdy jeszcze nie wiedziałem, czy uda mi się zebrać tu jakąkolwiek społeczność i czy w ogóle ktoś będzie chciał czytać to, co piszę, uznałem, że miejsce to może być choćby moim swoistym pamiętnikiem. Miejscem, w którym będę przelewał swoje myśli na papier (klawiaturę) i zbierał własne wspomnienia. I za kilka lat zajrzę tutaj i sprawdzę, co myślałem o tych Pilotach…
Rzutem na taśmę
O musicalu tym słyszałem bardzo wiele, wypromowany był po mistrzowsku i mówiły mi o nim także osoby, którym na co dzień niekoniecznie po drodze z musicalami. Wszak dla wielu ludzi, którzy nie są na bieżąco z tą tematyką, musical to tylko (albo głównie) właśnie TM ROMA. Opinie, które słyszałem, były totalnie skrajne – od wychwalania Pilotów wniebogłosy i uznawanie tego tytułu za perłę i triumf teatru muzycznego, po niemalże mieszanie z błotem. Dla jednych to cud w przestworzach, dla innych katastrofa lotnicza. Co ciekawe, z tymi pierwszymi opiniami spotykałem się raczej w sieci, a gdy rozmawiałem z kimś prywatnie, okazywało się, że wcale tak różowo nie jest. Bardzo nie chciałem się jednak nastawiać ani przyjmować czyjegoś zdania, dopóki sam Pilotów nie zobaczę.
Bardzo długo zwlekałem też z wycieczką do ROMY. A to nie po drodze, a to ciężko było mi znaleźć odpowiedni termin, a to weekend zajęty, a to już inny spektakl był w planach, a to bilety za drogie… Od jakiegoś czasu znana już była data zdjęcia Pilotów z afisza, tak więc wiedziałem, że czasu mam już niewiele, ale wciąż nie mogłem się ostatecznie zdecydować, w obawie, że się rozczaruję. Wiedziałem jednak, że jeśli nie zobaczę tego spektaklu, będę żałował, bo to – bądź co bądź – ważna pozycja w polskim musicalowym świecie. Przynajmniej na razie – zobaczymy, czy przetrwa próbę czasu. Bardzo chciałem też mieć swoje zdanie na temat Pilotów, dlatego niemalże rzutem na taśmę, na tydzień przed ostatnim spektaklem, kupiłem bilet, wykorzystując fakt, że i tak przyjeżdżam do Warszawy na Twist and Shout w Rampie. Czy było warto?
Dlaczego tak późno?
Nie uważam się za Alfę i Omegę oraz wybitnego znawcę tematu, dlatego raczej nie lubię o swoich wpisach mówić w kategorii recenzji. Tego, co właśnie czytasz, na pewno recenzją nazwać nie mogę. Jest to zdecydowanie bardziej zbiór moich odczuć, wrażeń i wspomnień związanych z tym spektaklem – wszak widziałem go już dwa miesiące temu. Widać więc, że bardzo długo pisałem ten tekst (a to nie było czasu, a to końcówka studiów, a to coś innego wpadało), mimo że pisać zacząłem zaraz po obejrzeniu Pilotów. Szło mi opornie, bo choć zwyczajowo zrobiłem sobie po spektaklu notatki, wypisując rzeczy fajne i mniej fajne, to ciężko było mi sobie przypomnieć, czego poszczególne punkty dotyczyły. I nie, nie dlatego, że notatki były słabe (choć może były, ale nie bardziej niż zwykle 😉). Ja z tego spektaklu pamiętałem niewiele właściwie już następnego dnia. Nie będzie więc szczegółów, a raczej ogólne wrażenia.
Piloci – czyli kto?
Spektakl Wojciecha Kępczyńskiego jest opowieścią o bohaterskich pilotach, walczących w bitwie o Anglię. Jednak nie to jest głównym tematem tej historii. Sam reżyser mówił o Pilotach tak:
„Zależało mi, żeby tą opowieścią złożyć hołd polskim pilotom, nie wznosząc im przy tym pomnika ze spiżu. Chciałem pokazać młodych ludzi z krwi i kości […]”.
Dlatego właśnie, choć oczywiście wojna jest mocno zarysowanym i znaczącym tłem historycznym, pierwsze skrzypce w Pilotach gra wątek miłosny Niny, Janka i Alice oraz problemy bohaterów, muszących odnaleźć się w nowych, wojennych realiach.
Zdaje się więc, że Piloci mają wszystko, by stać się wielkim hitem. Wojna i miłość są zawsze bardzo chodliwymi tematami, a gdy połączy się je z prawdziwie gwiazdorską i bardzo zdolną obsadą, cenionym reżyserem, renomowanym teatrem, mnóstwem efektów specjalnych oraz dużą promocją – nie może się to nie udać. I tak faktycznie było z Pilotami. Spektakl gościł na Dużej Scenie przy Nowogrodzkiej niemal dwa lata, osiągnął ogromny sukces komercyjny i zagrany został ponad 400 razy. W moim odczuciu to właśnie obsada i renoma samego teatru sprawiły, że Piloci stali się takim hitem. Dla mnie sam spektakl, mimo ww. czynników i ciekawej historii z ogromnym potencjałem, jest miałki, bezbarwny i bez polotu (sic!).
Więcej nie znaczy lepiej
W Pilotach zdecydowanie postawiono na ilość, chcąc – mam wrażenie – efekciarstwem i tłumem zatuszować wiele niedociągnięć. Sporo jest scen zbiorowych, w których bierze udział kilkudziesięciu artystów i te momenty spektaklu robią największe wrażenie. Pokazują dużą precyzję, wypracowane synchrony czy siłę grupy (choć utwory grupowe były często niezrozumiałe). Dużo słabiej wypadają jednak sceny, w których udział bierze tylko kilkoro bohaterów (lub, co gorsza, występują oni solo). Obnażają one wtedy, jak niedopracowane i mało charyzmatyczne są poszczególne postaci. Mimo usilnych starań, nie uwierzyłem w uczucie głównych bohaterów, nie potrafiłem kibicować ich miłości i Janek Traczyk oraz Natalia Krakowiak nie przekonali mnie swoimi kreacjami – myślę, że głównie przez same postaci.
Bardzo lubię, gdy teatr jest żywy, gdy daje mi namiastkę magii, gdy jest pomysłowy. Nie lubię z kolei w teatrze statyczności, bo samo wyśpiewanie utworu, bez dodatkowego przekazu, uzyskanego przez dobry koncept inscenizacyjny, broni się podczas koncertu, ale nie w spektaklu. A ta sytuacja niestety miała miejsce często w Pilotach, choćby w utworach wyśpiewywanych przez Ninę. Wcielająca się w tę postać Natalia Krakowiak posiada piękny głos i choć na scenie dwoiła się i troiła, chcąc przekazać emocje swojej bohaterki, jej Nina była bezbarwna. Takie odczucie miałem przez bardzo dużą część spektaklu. Wyjątkiem tutaj była Basia Gąsienica Giewont w utworze Teraz ja!, która w swojej kreacji robiła znacznie więcej niż stanie w miejscu. Zresztą właśnie Basia – aktorstwem, charyzmą i przede wszystkim wokalem – zrobiła na mnie w Pilotach największe wrażenie.
Największe rozczarowanie
Dobrze były też zrealizowane sceny w pokoju Hansa, garderobie Niny czy posiadłości Alice – czyli te, w których na scenie było coś więcej, niż… no właśnie. Przyszła pora na mój największy zarzut w stronę Pilotów oraz największe rozczarowanie, czyli scenografię. Przychodząc do teatru, oczekuję przeniesienia mnie do innego świata, jakiejś magii, pola do wyobraźni i domysłów (np. Chicago Krakowskiego Teatru Variete) lub pięknego i maksymalnie dopracowanego odwzorowania świata rzeczywistego (Doktor Żywago w Operze i Filharmonii Podlaskiej).
Przedstawienie niemal wszystkiego na wielkich ledowych ekranach nie mieści się w ramach żadnej z tych kategorii. Jasne – animacje Kamila Pohla robią wrażenie. Oczywiście – jest to ładne i dopracowane. Ale dla mnie – z całą świadomością, ile pracy w to włożono (naprawdę) – jest to pójście na łatwiznę. Na łatwiznę koncepcyjną. Bo znacznie prościej jest pokazać świat dosłowny na animacjach niż w kreatywny sposób przedstawić to za pomocą teatralnych zabiegów. Ekrany ledowe mogą być ciekawym dopełnieniem scenografii i tego, co dzieje się na scenie, ale w Pilotach wiodły one prym, przez co były momentami przytłaczające.
Podobnie ze scenami walk powietrznych – pewnie trudno byłoby je pokazać na scenie, ale przedstawienie ich na ogromnych ekranach jest niepotrzebnym efekciarstwem, którego w teatrze nie kupuję. Oglądając przez sporą część spektaklu przygotowany wcześniej film, poczułem się nieco oszukany, bo kupiłem bilet na widowiskowy spektakl, otrzymując w zamian animację oraz grę komputerową.
Są też plusy!
Bardzo miłą odskocznią były więc sceny, w których na scenie pojawiały się także inne rekwizyty, takie jak Angielska herbata czy Pan Hurricane, który był naprawdę dobrze zrealizowaną sceną. Bardzo podobała mi się też energia oraz choreografia w utworze Jestem iskrą (świetne Paulina Łaba i Ewa Lachowicz), a także choreografia i cały wydźwięk podczas Vaterland. Dobre wrażenie robią także piękne kostiumy zaprojektowane przez Dorotę Kołodyńską.
Muzyczny miszmasz
Jeśli chodzi o samą muzykę, to przed spektaklem słuchałem tylko Nie obiecuj nic, tak więc jedynie ten utwór faktycznie jakoś kojarzyłem. Po wyjściu z teatru… zapamiętałem niewiele więcej. Chwytliwy jest przebojowy motyw Szachownica niesie nas w niebo, podoba mi się to, że Nie obiecuj nic pełni w spektaklu rolę leitmotiv, przez co – choć początkowo nie podobał mi się ten utwór – zapada on mocno w pamięć.
Dużo naczytałem się zachwytów nad duetem Marty Burdynowicz i Marcina Franca w utworze Azaliż. W spektaklu, który ja widziałem, w role te wcielali się Izabela Bujniewicz oraz Piotr Janusz i przyznaję, że była to jedna z zabawniejszych scen. Na plus zdecydowanie mogę zaliczyć również wspomniane wcześniej Pan Hurricane, przy którym dość łatwo wyczuć inspiracje Hamiltonem. Pokazuje to, że muzyka w Pilotach jest mocno nierówna i niekonsekwentna, w spektaklu nie jest utrzymana jedna konwencja, co wprowadza nieco chaos, bo obok utworów typowo musicalowych lub nawiązujących klimatem do okresu wojennego, znajdują się właśnie przebojowe songi czy hiphopowe eksperymenty. I o ile Pan Hurricane wychodzi z tego obronna ręką, bo jest naprawdę niezłym utworem, tak Rowerowe Love ociera się mocno o kicz.
Lepiej w domu
Jak wspomniałem wcześniej, po wyjściu z teatru pamiętałem niewiele melodii ze spektaklu i paradoksalnie ożyły one dla mnie dopiero po ponownym odsłuchaniu ich w domu. I choć nie byłbym w stanie zanucić teraz żadnej z melodii, przyjemnie słuchało się motywów muzycznych, nawiązujących do lat 30. oraz 40. Wyróżnić mogę Jestem iskrą (na płycie wykonuje to świetna Zosia Nowakowska), bardzo dobre Za rok, za dwa oraz oczywiście Teraz ja! i Czy Pan to wie? w wykonaniu zachwycającej Basi Gąsienicy Giewont.
Czyli żałuję?
Podsumowując, Piloci są chyba pierwszym musicalem, którym się prawdziwie zawiodłem. Oczywiście, są tutaj dobre elementy – głównie dzięki bardzo dobrej obsadzie – lecz całość była dla mnie bardzo miałka, bez polotu. Brakowało wyrazistych postaci, jasnych motywacji czy dobrego zakończenia. Uważam, że jest to niewykorzystany potencjał zarówno, jeśli chodzi o historię, jak i miejsce oraz ludzi – bo w Pilotach grali naprawdę świetni aktorzy, którzy nie mogli pokazać, na co ich stać. Zamiast pasjonującej historii o pilotach otrzymałem w dużej mierze średni melodramat z niezłymi przebłyskami. Za mało pilotów w Pilotach!
Czy żałuję, że zawitałem w teatrze przy Nowogrodzkiej? Absolutnie nie! Cieszę się, że widziałem spektakl, o którym opowiadali wszyscy naokoło. Cieszę się, że mogłem wyrobić sobie własne zdanie na jego temat. Na Instagramie widziałem mnóstwo relacji zza kulis – głównie u przedstawicielek historycznej już Gardy nr 6 – i cieszę się, że mogłem zobaczyć je w akcji i zobaczyć na żywo te kostiumy i sytuacje, które dotąd obserwowałem na niewielkim wyświetlaczu telefonu. I wreszcie cieszę się z tego, że Piloci najdobitniej z dotychczas widzianych przeze mnie musicali udowodnili mi, że nie zawsze z teatru muzycznego muszę wyjść zachwycony.
Tak czy siak – niecierpliwie czekam na najnowszą premierę Teatru Muzycznego ROMA i na jesieni na pewno się tam zjawię. Z Aidą nie zamierzam tak długo zwlekać!
11 COMMENTS
Zuza
5 lat ago
Podzielam w 100% Twoje zdanie. Ja byłam na Pilotach 1,5 roku temu i to co pamiętam, to to, jak się niezręcznie czułam na “Lekcji angielskiego” i “Rowerowe love”. Obie sceny wydawały mi się mega infantylne i kiczowate. Zakończenie okropne, te telebimy również wydają mi się pójściem na łatwiznę. Ale marketing to oni naprawdę mają dobry. Jedyne, co zrobiło na mnie wrażenie, to postać Prezesa, którą na moim spektaklu grał Janusz Kruciński, do którego od tamtego czasu zapałałam platoniczną miłością 😀
Szymon
5 lat ago
AUTHORO Pani, “Lekcja angielskiego” – chyba dobrze, że zapomniałem o tym napisać. 😀
A Janusz Kruciński to musicalowy Midas – czegokolwiek dotknie, zamienia się w złoto! 😀 Zdecydowanie czołówka moich ulubionych postaci – aktorsko, wokalnie, charyzmatycznie… GENIUSZ!
Tomasz
4 lata ago
Poza tym bardzo ciekawi mnie Twoja opinia na temat “Komedii o napadzie na bank” Teatru Komedia oraz “Hamleta” Teatru Dramatycznego 🙂
Szymon
4 lata ago
AUTHORNa “Hamleta” bardzo się czaję, więc to ne pewno kwestia czasu aż w końcu zobaczę! 🙂
Tomasz
4 lata ago
Jeśli nie widziałeś “Komedii o napadzie na bank”, to jest ona bardzo przerysowana moim zdaniem (ale może tak powinno być), co nie zmienia faktu, że Katarzyna Żak bardzo dobrze zaśpiewała swoje piosenki i aktorzy grali wybitnie (zwłaszcza wyżej wymieniona czy Gibalski z “Ojca Mateusza”). Natomiast “Hamlet” bardzo mi się podobał (mimo, że nie czytałem książki)! Mojej mamie też, ale nie wiem, czy ona czytała (pewnie tak, bo to klasyczny mól książkowy). Ale jedno jest pewne. Oboje jesteśmy wielkimi fanami Adama Ferency (czy Ferency’ego? Mniejsza) i Krzysztofa Szczepaniaka, także nasza euforia jak ten drugi pojawił się w “Twoja Twarz Brzmi Znajomo” była nie do opisania :)!!! Podobnie jak pojawił się Janek Traczyk, ale niestety coraz mniej uczestników kojarzymy w tym programie. Co do filmów – miałem okazję przedwczoraj zobaczyć przedpremierowo “Tajemniczy ogród” z tego roku, ale 1 połowa była nudna jak flaki z olejem a druga logiczna tylko jak próbujesz sobie tłumaczyć te absurdy (ja jakoś dziwnie mam tak automatycznie). Ale ja to w ogóle mało ciekawych książek i interesujących filmów widziałem w swoim 20-letnim życiu. Głównie dramaty właśnie kochałem czytać z podziałem na role (ale jak w gimbazie był Przegląd Teatralny, to tylko małe role, bo dłuższych zawsze się bałem, że nie zapamiętam i będzie problem z kostiumem, poza tym chapaux bas dla głównych ról w 3 klasie – dresa i księcia Czartoryskiego (albo jego portretu, nie pamiętam w tej chwili)) a oglądać filmy akcji typu “Przełęcz Ocalonych”, “Jack Strong”, “Noc w muzeum”, ewentualnie ostatnią część HP (ale np. “Zmierzchu” już nie zdzierżę momentów walki albo jakiś horrorów). Z bajek i filmów animowanych też nie wyrosłem, ale nawet nie łudzę się, że kiedykolwiek to nastąpi.
PS. Wiesz może, gdzie mogę znaleźć cały musical (nie film, bo ostatnio mam fazę na muzykę większą niż zwykle) “Hrabia Monte Christo” po polsku, angielsku lub włosku? Jeśli tylko w teatrze na najbliższy moment, to gdzieś w Wawie albo okolicach (gdzie dość szybko dojadę pociągiem lub komunikacją miejską) 🙂
Tomasz
4 lata ago
Również zakochałem się w Januszu Krucińskim i bardzo chętnie na TikToku czy iSing śpiewam jego utwór “Mój świat” Tak samo z resztą jak lubię sobie śpiewać “Szachownica niesie nas w niebo” (nawet sam dla siebie na spacerze z psem)
Marla
5 lat ago
Tak, tak, tak! I te żałosne, seksistowski żarciki wspaniałych bohaterów… “Janusze”, nie “Piloci”…
Szymon
5 lat ago
AUTHORO! A to to chyba wyparłem z pamięci…
Tomasz
4 lata ago
A mi tam się podobało. Ale to pewnie przez Sylwię Banasik, bodajże chyba Elę Romanowską (ale mogę się mylić), Janka Traczyka i Marcina Franca. Co nie zmienia faktu, że i tak chyba najmilej wspominam “Szalone nożyczki. Reżim sanitarny”, “Mamma Mia” i (PO CZĘŚCI) “Alibi potrzebne od zaraz” 😉