„Irena” to najnowsza propozycja Teatru Muzycznego w Poznaniu. Przyznaję, gdy pierwszy raz usłyszałem o planach poznańskiego teatru, nastawiony byłem dość sceptycznie. Szybko stwierdziłem jednak, że zaufam tym ludziom, bo oni wiedzą, co robią. Przecież uważałem, że z „Virtuoso” też nic dobrego wyjść nie może. A tu proszę! Czy i z „Ireną” wyszło podobnie?
Irena Sendlerowa – kim była?
„Irena” w Teatrze Muzycznym w Poznaniu to dramat muzyczny opowiadający historię Ireny Sendlerowej – Polki, która w czasie II wojny światowej pomagała żydowskim dzieciom wydostać się z getta. Czyli mówiąc wprost – ratowaniem ich od zagłady. Obserwując historię Sendlerowej, jesteśmy więc w centrum wojennej rzeczywistości. Widzimy jak oddziaływała ona na rodziny żydowskie. Widzimy także, jak wpłynęła na Polaków – nie na wszystkich pozytywnie. Choć spektakl skupia się właśnie na tym, w jaki sposób Irena ratowała dzieci, nie brak tu i wątków pobocznych, scalających tę historię i dających jej pełniejszy wymiar.
Przytłaczające emocje?
Spektakl w reżyserii Briana Kite’a jest bardzo dobrze napisany i świetnie zrealizowany, choć przyznaję, że spodziewałem się, że przez wzgląd na tę tematykę zmiażdży mnie on emocjonalnie dużo mocniej. Tak się jednak nie stało. Oczywiście, byłem poruszony i samą historią, i realizacją, jednak nie mam poczucia przytłoczenia. Nie jest to zarzut! Bardziej obserwacja i weryfikacja tego, czego się spodziewałem.
Wpływ na to może mieć na pewno czas trwania, bo spektakl jest stosunkowo krótki – trwa zaledwie dwie godziny, a historię tę można by przedstawić i w trzyipółgodzinnej kobyle. I nadal nie zostałaby zapewne wyczerpana. Przyznaję, że jest to dla mnie zarówno plus, jak i minus tego spektaklu.
Z jednej strony mamy zaznaczonych kilka najważniejszych wątków czy relacji międzyludzkich, rzucających światło na motywacje bohaterów czy ogólną sytuację polityczną. Widzimy, że poza wojną toczyło się też życie. A choć „Irena” opowiada o najtrudniejszym momencie naszej historii, to w gruncie rzeczy opowieść ta daje nadzieję. I jest ogromną lekcją człowieczeństwa.
Z drugiej strony – aż chciałoby się, by niektóre wątki zostały rozwinięte trochę bardziej. Świetnie zrealizowane są dwie sceny przesłuchań i przyznaję, że brakowało mi trochę więcej im podobnych. Choć bardzo dobrych scen jest tutaj więcej! Pierwszy wspólny wieczór Magdy i Icka, finałowa scena z Ireną, spotkanie pani Grinberg z synem, Irena w więzieniu czy scena z Korczakiem i dziećmi, po której zapadła niezwykle wymowna cisza, wyrażająca wszystko – to tylko kilka stopklatek z tego spektaklu, które mocno zapadają w pamięci.
Troszkę niezrozumiałe może wydawać się przedstawienie w „Irenie” jedynie jednego z jej mężów, mimo że wychodziła ona za mąż trzykrotnie. Tutaj jednak przyjmuję, że spektakl ten nie ma być wierną i bardzo szczegółową biografią, więc fakt ten – gdy się z nim oswoiłem – mi nie przeszkadzał.
Irena Sendlerowa – człowiek z krwi i kości
To, co bardzo mi się w „Irenie” podoba, a co nie jest chyba szczególnie częste w spektaklach biograficznych, to fakt, że Sendlerowa została przedstawiona jako człowiek z krwi i kości. Oczywiście został jej oddany należny hołd i bez wątpienia widzimy w niej bohaterkę, jednak nadal jest to niepozbawiony wad człowiek, a nie pomnik bez skazy. Widzimy, że Irena miała silny charakter, który pozwolił jej dążyć do wyznaczonego celu i przetrwać trudy wojny. Poznajemy także jej współpracowniczki, co daje nam obraz tego, że nie była ona jedyną bohaterką tych czasów.
Spektakl pokazuje, jak poświęcenie służbie społecznej wpływa na rodzinę Ireny czy jej życie prywatne. Jednym z mocniejszych dialogów w spektaklu są słowa Adama, mówiącego do Ireny, że była wspaniałą matką – jednak nie dla swoich dzieci. W „Irenie” widzimy, że różne decyzje, które w naszej opinii, patrzących na to z perspektywy historycznej, są bezsprzecznie bohaterskie – w innych zaś mogą wywołać wieloletnie traumy. Spektakl ten pokazuje, że życie nie jest czarno-białe, a wybory zerojedynkowe.
Niezwykła jakość
„Irena” jest dla mnie spektaklem niesamowicie jakościowym i dopracowanym pod względem realizatorskim, a jednym z moich ulubionych elementów, windujących ten spektakl na absolutny top jakościowy, jest scenografia Damiana Styrny, która jest niesamowicie kreatywna i po prostu piękna. Minimalistyczna, lecz widowiskowa. A projekcje Eliasza Styrny dopełniają ten efekt. Piękne są te wszystkie momenty, gdy „coś pojawia się znikąd”. Zaszyte w podłodze podświetlane domki, budujące nam Warszawę czy wierne oddanie planu getta na scenie. Bardzo lubię, gdy przy pomocy kilku ruchów obsady przenosimy się w zupełnie nowe miejsce.
Dziecięca kreska w scenografii i pokazanie rzeczywistości oczami dziecka – podobnie jak w „Blaszanym bębenku” Kościelniaka – budzi jeszcze większą grozę w połączeniu z historią przedstawianą na scenie i pokazuje, że nie oszczędziła ona nikogo. Także dzieci.
Dramat muzyczny czy musical?
Kompozycje Włodka Pawlika są dobre – różnorodnie i klimatycznie. Nie wszystkie wpadają w ucho od razu, jednak niezwykle przejmujące są solówki Ireny (na czele z „Moja Warszawo”), bardzo dobrze w klimat wpisują się też melodie żydowskie. Muzyka jest raczej współczesna, nie próbuje na siłę naśladować czasów, o których opowiada historia, jednak bardzo dobrze ją uzupełnia.
Przyznać jednak trzeba, że to nie muzyka jest tutaj głównym nośnikiem emocji – może dlatego właśnie zdecydowano się promować tę produkcję mianem nie musicalu, a dramatu muzycznego. Ciężar emocjonalny spoczywa tu na dialogach mówionych i aktorstwie i z tym zespół poznańskiego muzycznego poradził sobie – nomen omen – śpiewająco. Bardzo lubię obserwować, jak ci ludzie się rozwijają i jak z każdą kolejną produkcją zaskakują mnie coraz bardziej.
Bardzo dobrze w „Irenie” wypada także zespół taneczny, prezentujący choreografie Dany Solimando. Podoba mi się też to, że rola tancerzy nie ogranicza się w tym spektaklu jedynie do tańczenia, a biorą oni czynny udział w wielu wydarzeniach.
Bardzo dobre kreacje aktorskie
„Irena” stoi naprawdę solidnymi kreacjami aktorskimi i tutaj na wyróżnienie zdecydowanie zasługuje kilka osób. Joanna Rybka-Sołtysiak stworzyła bardzo dobrą, ciepłą lecz rezolutną i stanowczą postać Magdy. Anna Lasota przejmująco przedstawiła panią Grinberg, czyli matkę jednego z żydowskich dzieci, które uratowała Sendlerowa. W pierwszym akcie jest postacią niesamowicie silną i waleczną. W drugim jednak pozwala sobie na ujście emocji i jest to jedna z najbardziej poruszających scen w „Irenie”.
Bardzo dobre wrażenie zrobił na mnie także Mateusz Feliński, który swoją kreacją absolutnie oślizgłego szmalcownika dołączył do grona moich ulubionych czarnych charakterów. Jego utwór jest też według mnie jednym z najciekawszych w spektaklu, choć – tu ciekawostka – jako jedyny nie doczekał się po swoim wykonaniu oklasków. No ale trudno byłoby bić takiemu typowi brawo, naprawdę.
Świetnie spisały się także występujące na scenie dzieci (na czele z kreującym Icka Piotrem Hamerskim). Poruszającą postać Adama zbudował też Radosław Elis. Lubię oglądać go w takiej lirycznej wersji, bardzo dobrze wypada tu aktorsko, szczególnie w scenach, w których ma do pokazania wiele emocji. Przyznaję, że nie jestem fanem wokalu Elisa (choć w „Irenie” miał kilka imponujących momentów), więc tutaj bardzo chcę jeszcze w roli Adama zobaczyć Marcina Wortmanna, który – jak myślę – tę lukę wypełni.
Przyznaję, że brakowało mi w „Irenie” kilku twarzy doskonale znanych widzom poznańskiego teatru (m. in. Dagmary Rybak czy Macieja Zaruskiego), za to w epizodycznej, lecz znaczącej roli oficera Gestapo, bardzo dobrze było zobaczyć Patryka Bartoszewicza, czyli jedno z moich największych odkryć „Murów Jerycha”. A że Patryk dołączył do stałego zespołu Teatru Muzycznego w Poznaniu, trzymam kciuki ze kolejne świetne role!
Oksana Hamerska jako Irena Sendlerowa
Trudno z kolei mówić w kategoriach aktorskich o Oksanie Hamerskiej, kreującej Irenę – ona bowiem na czas spektaklu staje się Sendlerową. Historię Ireny poznajemy z perspektywy bardziej współczesnej, jak i z czasów wojennych. Widzimy więc Sendlerową u schyłku życia, jak i w centrum jej wojennej misji. I Oksana niesamowicie te postaci różnicuje postawą, intonacją i emocjonalnością. Błyskiem w oku młodej Ireny oraz nieco nieobecnym wzrokiem Sendlerowej siedzącej na wózku inwalidzkim. Przez cały spektakl dźwiga na ramionach ciężar decyzji podejmowanych przez Irenę, pokazuje jej wzloty i upadki, radości i rozpacze. A życie Sendlerowa miała nieprzeciętne. Zjawiskowa rola!
Polska historia opowiedziana z dystansu
Ciekawym pomysłem było powierzenie tego przedsięwzięcia zagranicznym realizatorom – sprawia to, że można na naszą historię spojrzeć z nieco większego dystansu. Bardzo symboliczne jest też to, że „Irena” swoją premierę miała właśnie w Teatrze Muzycznym w Poznaniu, który w czasie II wojny światowej był… siedzibą Gestapo. I w którym miejsce miały podobne przesłuchania, jakie widzimy na scenie.
Teatr Muzyczny w Poznaniu – jeden z najlepszych w Polsce
Premierą „Ireny” Teatr Muzyczny w Poznaniu udowodnił swoją wielką klasę i jakość oraz to, że jest jednym z najciekawszych teatrów muzycznych w Polsce. Od kilku lat prezentuje bowiem niezwykle równy, bardzo wysoki poziom – niezależnie od tego, czy na tapet bierze materiał autorski czy broadwayowski hit. Potwierdza to również „Irena” – opowieść o Irenie Sendlerowej zaprezentowana z wielka klasą, jakością i pomysłem. Nie jest to spektakl bez wad, jednak zdecydowanie warto się z nim zapoznać.
2 COMMENTS