Cierpliwość popłaca
Stało się, wreszcie! Czekałem bardzo długo, właściwie, od kiedy tylko dowiedziałem się, że musical ten będzie wystawiany w Krakowie, jednak musiało minąć aż ponad 8 miesięcy, abym w końcu mógł zrealizować swój cel. Okazało się też, że natężenie liczby siedem w dacie 7 lipca tym razem przyniosło prawdziwe szczęście.
Dziwny spokój
Znacie to uczucie, gdy czekacie na coś bardzo długo i już nie możecie się doczekać, kiedy to się w końcu wydarzy? I że trochę boicie się lekkiego (lub dużego) zawodu spowodowanego zbyt wygórowanymi oczekiwaniami? Albo że już teraz jesteście przerażeni na myśl o powrocie do rzeczywistości po TYM właśnie wydarzeniu? Ja znam te uczucia bardzo dobrze – często towarzyszą mi przy podróżach czy właśnie wydarzeniach kulturalnych. Na Chicago czekałem tak długo, że jeszcze trochę i chyba bym eksplodował i mimo oczywistych obaw, że moje oczekiwania mogą być zbyt wysokie, miałem dziwny spokój o to, że się nie zawiodę.
Znajome kulisy
Czekanie na Chicago było też trochę inne, niż na wszystkie inne spektakle. Jednym z czynników na pewno był bardzo długi czas – 8 miesięcy to naprawdę dużo, a czemu tyle to trwało? Sam już nie wiem. Nie bez znaczenia było również to, że mniej więcej od tego samego czasu wiernie obserwuję na Instagramie profil teatru oraz wielu aktorów i tancerzy tam występujących, na czele z Kamilem Krupiczem i Pawłem Góralskim, o czym pisałem tutaj -> Całuję powietrze wokół Ciebie, a Krystian i Babcia królują na Instagramie. Na bieżąco widziałem więc przygotowania do spektaklu, filmiki i zdjęcia z prób – zarówno takie bardziej jak i zdecydowanie mniej oficjalne – dlatego, gdy już usiadłem wygodnie w czwartym rzędzie sali Krakowskiego Teatru Variété i gdy na scenie pokazywali się poszczególni aktorzy, miałem wrażenie, jakbym wszystkich doskonale znal. Czy wpłynęło to na mój odbiór Chicago? Niewykluczone. Mam jednak nadzieję, że udowodnię, że i bez takiego zaplecza warto wybrać się w tę podróż z Artystami Krakowskiego Teatru Variété.
I kto tu rządzi?
W XX-wieczny klimat Chicago zostajemy wciągnięci już od pierwszych chwil i totalnie zapomina się o tym, że ciałem znajdujemy się w budynku krakowskiego teatru – nasz umysł i myśli są bowiem daleko stąd, a to za sprawą bardzo specyficznej narracji, która jest kierowana wprost do widza i angażuje go w ciąg zdarzeń, co osobiście uwielbiam! Lubię być bezpośrednio wpleciony w intrygę i magię, która dzieje się na scenie, i czuć, że te wydarzenia dotyczą także mnie. Tak było właśnie podczas Chicago, a atmosferę tę wprowadzał głównie Krzysztof Suszek, wcielający się w rolę Mistrza Ceremonii, ale także poszczególne postacie, które niejednokrotnie zwracały się do widza osobiście. Momentalnie zostałem więc wessany do brudnego świata morderstw, przekrętów, oszustw, seksu. Do świata, w którym nie ma miejsca na sentymenty, a każdy walczy tylko o siebie. Do świata, w którym – jak zostajemy wprowadzeni na początku – panuje chciwość, morderstwo, korupcja, przemoc, wyzysk, wiarołomność i zdrada.
Do świata, którym rządzą kobiety.
Dwa światy
Roxie Hart i Velma Kelly. Ogień i woda. Dwa totalnie różne żywioły, dwie odmienne osobowości, lecz podobny cel – odzyskać wolność i zdobyć świat. Roxie Hart jest uroczą blondynką o wyglądzie anioła, której aparycja jest bardzo gubiąca. Pod powierzchowną warstwą kryje się bowiem chłodno kalkulująca manipulantka, która prędzej zamorduje z zimna krwią, niż pozwoli się porzucić mężczyźnie, a jedyną wartość stanowi dla niej własna przyjemność i kariera tancerki rewiowej, dla której jest w stanie poświęcić wszystko. Pierwotnie chce zmanipulować męża, by ten wziął na siebie winę za morderstwo – gdy jednak poznał on prawdę o swojej żonie i wpakował ją za kratki, w więzieniu Roxie musiała zacząć o siebie walczyć, bo w starciu z Velmą Kelly nie miała (początkowo) najmniejszych szans.
To właśnie Velma niepodzielnie rządziła więziennym światkiem. Skazana za podwójne morderstwo, przy pomocy Strażniczki „Mamy” Morton (Justyna Woźniak) oraz najlepszego adwokata Billy’ego Flynna (Łukasz Szczepanik), staje się niekwestionowaną królowa gazet i gwiazdą, snującą plany o swojej wielkiej karierze. Nie wie jeszcze, że o tę pozycję będzie musiała za moment walczyć z Roxie. I żadna z nich nie ma pojęcia, jak dużą przemianę przejdzie.
Istny kabaret
Od początku widowiska jesteśmy zaangażowani zarówno w pokrętną intrygę Roxie, jak i niezwykle klimatyczny świat chicagowskiego kabaretu. Ten cały jazz, czyli chyba najbardziej znany szerszej publiczności utwór z tego musicalu, całkowicie zapiera dech w piersiach – głównie za sprawą brawurowej choreografii Eweliny Adamskiej-Porczyk, która to jest zresztą jedną ze zdecydowanie najmocniejszych stron musicalu. Podobnie zresztą sprawa miała się przy Footloose, o czym pisałem tutaj -> Wrzuciłem luz, wrzuć i Ty! – “Footloose”.
Układy taneczne są bardzo efektowne, a jednocześnie stuprocentowo osadzone w klimacie epoki jazzu. Z kolei Więzienne tango prezentuje cały przekrój emocji i jest jedną z bardziej zapadających w pamięć scen. Szał, wściekłość, złość i buchające emocje pięciu morderczyń, w połączeniu z opowieścią oraz wizualizacją Velmy, a także totalna przeciwwaga w postaci zagubionej i opanowanej Hunyak (Magda Szczepanek) robią kolosalne wrażenie.
Bardzo dużo wrażenie zrobił też na mnie osobisty i gorzki dialog „Mamy” i Velmy w utworze Class.
Na wielkie uznanie zasługuje również nieskazitelne brzmienie chóru podczas całego spektaklu, co przy takiej choreografii jest bardzo trudne. I niejednokrotnie było to piętą achillesową innych teatrów.
W Chicago chór brzmi bezbłędnie i obłędnie, zbiorowe utwory robią duże wrażenie, są stuprocentowo zrozumiałe i doskonale zbudowane. Chóralne brzmienie jest mi bardzo bliskie, dlatego cieszę się, że jest to kolejny aspekt, którym Chicago mnie tak mocno zachwyciło.
Równie genialnie brzmi orkiestra pod kierownictwem Sebastiana Bernatowicza. A fakt, że była ona na widoku – nie schowana w orkiestronie – doskonale wpasowywał się w jazzowy klimat Chicago.
You are the sunshine
Nieco humoru wprowadza na scenę za każdym razem postać Mary Sunshine, a gdy tylko uzmysłowimy sobie, że rolę tę brawurowo odegrał i zaśpiewał Michał Pasternak, podziw będzie tym większy. Niekwestionowaną gwiazdą widowiska jest dla mnie jednak Katarzyna Osipuk, wcielająca się w Velmę Kelly, której kreacja doskonale oddała wszystkie emocje swojej bohaterki – początkową pewność siebie zastąpioną po czasie zwątpieniem, walką o swoją pozycję, a w końcu rozgoryczeniem. Tym większą mam chęć na powtórne obejrzenie tego spektaklu, ponieważ jej zmienniczką jest Sabina Karwala, która ostatnio zachwyciła mnie swoją autorską twórczością (SABINA – Panowie w kapeluszach), tak więc koniecznie muszę sprawdzić, jak sprawdzi się w roli Velmy!
Krok w krok za Velmą podąża Roxie Hart, którą ucieleśniła Alicja Kalinowska – słodka i przebiegła, wyrachowana i zagubiona. I jak dla mnie – bardzo nieszczęśliwa. Roxie w złym miejscu ulokowała swoje uczucia – w karierze, sławie, spełnieniu. Nie liczą się dla niej inni ludzie i chce po trupach (sic!) dążyć do swojego celu.
Nie tylko rozrywka
Chicago w reżyserii Wojciecha Kościelniaka jest doskonałym studium ludzkich instynktów i mimo że jest to spektakl na wskroś rozrywkowy, jest też świetnym portretem psychologicznym poszczególnych osób: dążącej za wszelką cenę do sławy Roxie; gwiazdroskiego Billy’ego Flinna, dla którego liczy się tylko zysk; oszukanej i zapomnianej Velmy Kelly, chcącej odzyskać pozycję, czy wreszcie niewidzialnego Amosa Harta (w tej roli świetny Paweł Tucholski), którego los jest wszystkim obojętny. To wszystko sprawia, że spędzając te niespełna trzy godziny w Chicago, widz nie tylko świetnie się bawi, ale jest również zmuszony do poważnych refleksji: jak on by się zachował? I czy jest w stanie kibicować którejś z tych na wskroś złych postaci? I przede wszystkim – czy one faktycznie są na wskroś złe?
Aktor na świeczniku
Podczas spektaklu bardzo zaskoczyła mnie oszczędność scenografii i rekwizytów pojawiających się na scenie. Jeśli tak jak ja nie widzieliście broadwayowskiego oryginału i po tytule Chicago spodziewaliście się fajerwerków i złotych piór – tutaj tego nie znajdziecie. Całość scenografii stanowi 6 krzeseł oraz 19 ciał występujących na scenie. I to absolutnie wystarczy! Oszczędność rekwizytów daje spore pole do popisu dla aktorów, ponieważ nie mają się oni za czym schować, jak odwrócić uwagę. Są na świeczniku i albo zabłysną pełnym blaskiem, albo obrócą się w proch. Artyści Chicago wyszli z tego całkowicie obronną ręką, ponieważ tak wykreowane postacie, widowiskowa choreografia i – powtórzę to raz jeszcze – genialny chór zdały egzamin celująco. Prochu zatem nie znalazłem, a jedynie czysty i jasny blask.
Dopełnieniem klimatu były wizualizacje (Sławek Fąfara – Atomy Studio) i światła (Tadeusz Trylski), które świetnie podkreślały znaczenie poszczególnych scen, ale też były ich kluczowym budulcem. Ostatni występ na linie? Genialnie przemyślany! Oszczędna forma scenografii, która nie jest oczywistym odzwierciedleniem rzeczywistości, daje też większe pole do myślenia widzom, co osobiście bardzo lubię.
Król komedii
Po kilku trudniejszych i bardziej refleksyjnych scenach reżyser serwuje nam na wskroś komediowy finał, w którym w końcu mieli okazję pokazać się od tej strony Alicja Kalinowska, Maciej Zaruski, Krzysztof Suszek (nieco jednak dla mnie zbyt mocno przerysowany) czy przede wszystkim Kamil Krupicz, który przez tych kilka chwil był niepodzielnie rządzącym komediowym królem sceny.
Spektakl, na którym byłem, był przedostatnim w tym sezonie, jednak już od września Chicago wraca na krakowską scenę, dlatego gorąco polecam się tam wybrać. Choreografia, muzyka, stroje i klimat, jaki tworzą Artyści, przeniosą Was do XX wieku – warto odbyć tę podróż.
Ja jeszcze wrócę z pewnością.
8 COMMENTS