Końcówka roku to dobry czas na wszelkiego rodzaju podsumowania, rankingi, analizy, snucie planów na przyszłość. A że ja się do końca roku nie wyrobiłem, robię to teraz. Bo w sumie początek roku to też dobry moment na to. Co nie?
No to jedziemy z koksem!
Nie będzie to stricte ranking NAJ i sprawozdanie w dziedzinie (pop)kultury (choć i o tym co nieco się znajdzie na pewno), ale bardziej zerknięcie w to, co ogólnie działo się w moim życiu w ostatnim roku (hohoho!). I jak wpłynął na nie blog. A działo się całkiem sporo. I zmieniło się całkiem sporo.
Byle nie było gorzej…
Rok 2018 rozpoczął się jak każdy inny. Normalnie. Czyli: Dobra, jakoś to będzie, byle nie było gorzej. Zmiana tej cyfry w kalendarzu nigdy nie robiła na mnie specjalnego wrażenia. Nie byłem też jakimś szczególnym optymistą, który w nadchodzących miesiącach spodziewałby się czegoś wyjątkowego w swoim życiu. Ot, zwykła codzienność (a może bardziej pasowałoby „zwykła codzienność”) – przyjaciele, praca, rodzina, studia, praca, studia, jakieś hobby, przyjemności, praca. Dużo pracy. Gdzieś w tym wszystkim od zawsze był teatr, kino, muzyka, musical…
Słuchanie muzyki na żywo jest dla mnie jedną z większych przyjemności i jestem ogromnie wdzięczny Bogu za to, że obdarował mnie taką wrażliwością, dzięki której mogę tak tę muzykę odczuwać. Całkiem często chodziłem na koncerty, do kina, bywałem w teatrach dramatycznych i muzycznych. I choć to właśnie musical zajmował szczególne miejsce w moim rankingu – niewiele z tym robiłem. Słuchałem utworów w sieci, poznawałem nowe tytuły (niewątpliwie duża tutaj zasługa Studia Accantus) oraz regularnie odwiedzałem Teatr Muzyczny w Poznaniu. No bo to tak lokalnie, blisko i w ogóle.
Przełom!
Aż natrafiłem kiedyś na pewnego człowieka. Człowieka, który dosłownie zmiażdżył mnie swoim głosem i zaprezentował coś, czego nie widziałem i nie słyszałem wcześniej. Człowieka, którego emocje i autentyczność przeszyły mnie i całkowicie przemówiły do mojej muzycznej wrażliwości. Człowieka, który jeszcze mocniej pobudził moje zainteresowanie musicalem (i muzyką w ogóle). Nie, nie będzie niespodzianek. Był to Jakub Wocial. Niestety sporo czasu minęło od mojego odkrycia do pierwszego posłuchania go na żywo, bo zawsze coś nie pasowało. Na premierowe Jesusy w Rampie się nie załapałem, rok później też nie wyszło, inne wydarzenia też jakoś nie po drodze i zawsze było jakieś ale… Nie chciałem sam jechać specjalnie na koncert/spektakl, przyjaciół i znajomych namówić nie mogłem, no i tak się to wszystko odwlekało w czasie. Do czasu… no właśnie. Bo to podsumowanie roku 2018 miało być – wracam więc na tory.
Wiedząc, jak szybko sprzedają się bilety na Jesus Christ Superstar w Teatrze Rampa, kupiłem jeden dla siebie od razu, jak tylko pojawiły się w sprzedaży, czyli na samym początku 2018 roku (albo jeszcze pod koniec 2017?). Nie czekałem na deklaracje innych. Stwierdziłem, że skoro ja chcę usłyszeć Wociala, to muszę pojechać – choćby sam.
Kolejny przełom!
No i tak też się stało 10 marca 2018 roku. O tym, co czułem i jak przeżyłem spotkanie z tą (GE-NIAL-NĄ!!!) inscenizacją kultowej rock opery nie będę się tym razem rozpisywał, bo pisałem o tym tutaj. Tego dnia jednak coś się zmieniło i gdy dodawałem na Instagram zdjęcie z tego wydarzenia (wiadomo, trzeba się chwalić, że się bywa), nie mogłem napisać tylko lakonicznych dwóch zdań. Wyszło tego znacznie więcej (choć i tak dużo za mało przez ograniczenia Instagrama). Wtedy narodziła się w mojej głowie pewna myśl, którą jednak szybko stamtąd przepędziłem. No bo… blog? Ja? Nigdy w życiu! Niemniej, przypomniałem sobie wtedy, jak zawsze lubiłem pisać (ach, te rozprawki na polskim w szkole! recenzje konkursowe!) i że w sumie mi tego brakuje. Kiedyś byłem aktywny na forach filmowych, trochę się pisywało w różnych miejscach, ale przez lata gdzieś to odeszło. A pisanie o JChS przypomniało mi, że naprawdę to lubię.
Myśl o założeniu bloga kotłowała się w mojej głowie cały czas. Od razu jednak znajdowałem dziesiątki argumentów na to, by się tego nie podejmować. No bo jaki ze mnie bloger? Poza tym, nie piszę aż tak dobrze. Kto to będzie czytał? Nie znam się aż tak, nie będę strugał eksperta. No i przede wszystkim… o czym ja tam będę pisał, skoro moim głównym punktem styku z musicalem jest poznański teatr muzyczny, z którego repertuarem jestem już na bieżąco? No nie było łatwo przekonać mi siebie samego. Pomogli mi jednak przyjaciele, którzy poparli ten pomysł, no bo, co stoi na przeszkodzie temu, bym… zaczął jeździć dalej? Kilka tygodni po JChS byliśmy wspólnie na Footloose i wtedy eksperymentalnie napisałem kolejny wpis na Instagramie (pełniejsza wersja do przeczytania na blogu tutaj), no i cóż – nadal sprawiało mi to frajdę!
Kryzys ćwierćwiecza
No i tak kilka tygodni później powstał ten oto blog, który właśnie, Drogi Czytelniku, czytasz. I na którego, mam nadzieję, wrócisz. 😊 Blog w dużej mierze poświęcony musicalowi, ale nie chciałem ograniczać się jedynie do tej dziedziny sztuki – uwielbiam muzykę, koncerty, kino, trochę czytam. Chciałem, żeby blog pomieścił wszystkie te przestrzenie – dlatego właśnie Szymon (pisze) o Kulturze (a nie tylko o Musicalu). Łatwo będzie mi zapamiętać datę powstania bloga, bo powołałem go do życia w dniu moich 25. urodzin. A taki sobie prezent na ćwierćwiecze sprawiłem! Przynajmniej będę zawsze pamiętał o naszej rocznicy.
Muszę przyznać, że ta decyzja była jedną z najlepszych w ubiegłym roku, pociągnęła za sobą kilka zmian i wprowadziła kilka przełomów.
Szymona da się lubić
Przede wszystkim – zacząłem jeździć na spektakle po Polsce.
Sam. Ze sobą. Tylko ja.
Matko, wydawało mi się to koszmarem z wielu powodów. Jednym z nich jest to, że jestem totalną nogą, jeśli chodzi o orientację w terenie (choć znam gorszych w tej dziedzinie).
Poza tym: sam. Ze sobą. Tylko ja.
Oznacza to, że byłem tam sam. Ze sobą. Tylko ja.
Bałem się, że się zanudzę, ale okazuje się, że całkiem nieźle spędza mi się ze sobą czas i jestem w miarę spoko. Polubiłem się. I odkryłem, jakie to jest ważne.
Dzięki temu jeżdżeniu (nie zawsze samemu ze sobą, zdarzały się też wypady z przyjaciółmi) bywałem trochę w Polsce. Odkąd pamiętam lubię Kraków, jego klimat i niepowtarzalną (choć nieco, ekhem, czarną) duszę. Stosunkowo rzadko w nim jednak dotychczas bywałem, bo to jednak spora wyprawa, a w ubiegłym roku udało mi się odwiedzić Kraków 5 razy! Podobnie Warszawę, którą zacząłem lubić (choć nie sądziłem, że to nastąpi). Byłem w Toruniu, do którego również wybierałem się od dawna, oraz w Bydgoszczy, w której byłem po raz pierwszy w życiu. Na jeden dzień udało mi się też odwiedzić Bałtyk i to bynajmniej nie rekreacyjnie – również powodem tej wycieczki był spektakl.
Innych też da się lubić
Ubiegły rok obfitował również w ludzi. Choć nauczyłem się lubić siebie, cieszę się, że nie zabrakło ich w moim otoczeniu. Życie zweryfikowało niektóre znajomości, zostawiając dzięki temu te, które są naprawdę wartościowe. Również życie blogowe dało mi możliwość poznania kilku osób (niektórych wirtualnie, niektórych zupełnie realnie), dało mi osoby, z którymi mogę dzielić swoją pasję i pokazało, że aktorzy to zupełnie normalni ludzie, z którymi można swobodnie porozmawiać, a magia teatru nie kończy się na scenie i można ją kontynuować, zamieniając po spektaklu dwa słowa z tymi, których jeszcze przed momentem podziwialiśmy na scenie.
Pobudka!
W minionym roku obudziła się drzemiąca we mnie pasja. Pasja do muzyki, jasne – nadal uważam, że możliwość obcowania z muzyką na żywo jest jedną z piękniejszych rzeczy. Pasja do teatru i musicalu – jak najbardziej. Ale też pasja do pisania. Jeszcze kilka miesięcy temu wyśmiałbym osobę, która powiedziałaby mi, że będę prowadził bloga. Nigdy nie uwierzyłbym, że będę miał możliwość przeprowadzenia wywiadów – i to z osobami, które szalenie szanuję i podziwiam – a to się dzieje! Była SABINA, była Alicja Kalinowska i wiem, że już niedługo będzie tego jeszcze więcej. Naprawdę lubię to robić. Lubię pisać i poznawać ludzi.
Miałem taki okres w życiu, że bałem się wypalenia zawodowego. Bałem się tego, że nigdy nie pracowałem w innym zawodzie, nie umiem nic innego i kiedyś obudzę się z myślą, że już nie sprawia mi to frajdy i nie wiem, co dalej. Teraz już się tego nie boję (lub boję się mniej). Jeśli czytają to moi pracodawcy, to chcę ich uspokoić – spokojnie, nie wypaliłem się, nadal lubię swoją pracę. 😉
Wprowadziłem jednak do swojego życia większy work-life balance. Mocno oddaję się blogowi i pracy nad nim, więc zrezygnowałem z części zleceń dodatkowych czy aktywności, które wówczas mocno mnie angażowały, jednak nie dawały takiej satysfakcji. W ubiegłym roku (tzn. na przełomie 2017/2018) w życzeniach noworocznych zdecydowanie najczęściej przewijało się słowo: odpocznij. Chyba naprawdę było ze mną źle. I przyznać trzeba, że faktycznie w niektórych aspektach zwolniłem, w innych z kolei przyspieszyłem jeszcze mocniej. Ale dobrze mi z tym, bo czuję, że jest to pęd w dobrym kierunku. I zdecydowanie zdrowszy.
Plan to spontan?
Nauczyłem się też spontaniczności. I jeszcze lepszego planowania. Wiem, że pozornie się to wyklucza, ale niekoniecznie. Gdy trafia mi się świetna okazja last minute, to potrafię z niej skorzystać, ale też umiem zaplanować sobie większą wyprawę (za miesiąc czeka mnie podróż na koniec świata, czyli do Białegostoku, a ogarnięcie tego naprawdę nie było najłatwiejsze).
Jeśli chodzi o planowanie, to po krótkim czasie od rozpoczęcia blogowania sporządziłem listę spektakli, które chciałbym obejrzeć. Długą. Ze spektaklami przeróżnymi. Serce rośnie, gdy mogę odhaczać kolejne pozycje, które są już obejrzane, zakreślać innym kolorem te, które są zaplanowane. I spełniać marzenia. I dopisywać kolejne…
2018 rok dał mi też motywację do działania, co zaowocowało genialnymi przeżyciami na różnych płaszczyznach. Odwiedziłem Azję, do której zawsze mnie ciągnęło. Miałem też pierwsze od dawna prawdziwe, długie, wypoczynkowe wakacje.
Dominowały jednak wyjazdy i wrażenia artystyczne. Dwukrotnie widziałem Jesusa (wspomniana Rampa w marcu oraz Toruń w lipcu), dwukrotnie byłem w Chicago, dwa razy genialnie bawiłem się na Footloose, Twist and Shout oraz Rodzinie Addamsów… Czyżby ten rok upłynął pod patronatem liczby dwa?
Byłem na koncertach prawdziwie światowych gwiazd, takich jak 2Cellos, Josh Groban czy oczywiście Ramin Karimloo, nie zapominając przy tym o polskich genialnych wykonawcach, m.in. Kubie Badachu, Krzysztofie Zalewskim czy Organku. No, dużo się działo. Wow! Dobrze tak spojrzeć wstecz i móc zachwycić się tym, co nas spotyka.
Naj z naj
Chciałbym też zrobić jakieś konkretniejsze podsumowanie tego, co widziałem, może ranking NAJ, ale… czy warto? Najbardziej niezapomniane utwory to z pewnością Gethsemane z JChS oraz Bring him home z LesMis (tutaj pisałem dlaczego) – oba w wykonaniu Jakuba Wociala. Męskim odkryciem jest dla mnie chyba Sebastian Machalski (za Judasza w JChS oraz intrygującego Ryszarda w Twist and Shout). Wśród pań szczególnie zachwyciły mnie trzy nowe dla mnie twarze: Ewa Kłosowicz w Footloose, Dagmara Rybak w Rodzinie Addamsów i oczywiście Sabina Karwala w Chicago, która rozkochała mnie w sobie także swoją autorską twórczością. Najlepszą choreografią może się wg mnie pochwalić Twist and Shout, na czele z turniejem tańca, a to zasługa boskiego duetu, czyli Santiago Bello oraz Patryka Gładysia (choć przyznać trzeba, że konkurencja była duża, bo choreografie Eweliny Adamskiej-Porczyk w Footloose i Chicago też są genialne!!), z kolei najlepiej brzmiący chór słyszałem w Chicago Krakowskiego Teatru Variété (szczególnie w utworze We both reached the gun). Nowe zastosowanie Instagrama zaprezentowali Paweł Góralski i Kamil Krupicz, dostarczając mi codziennej porcji rozrywki, wcielając się w Babcię i Krystiana.
Ale tych NAJ było znacznie więcej. W ogóle ten rok był NAJ. Naprawdę, time of my life.
Czekam!
Czy mam jakieś postanowienia na 2019 rok? Nie, jak co roku. Mam jednak całe mnóstwo marzeń, planów i celów. A co najpiękniejsze – część z nich już realizuję! I czekam z niecierpliwością na to, co będzie!
3 COMMENTS
Sylwia
6 lat ago
To żeś się rozpisał aż tyle tego wszystkiego było? WOW Faktycznie 2018 rok był Twoim przełomowym
Z.
6 lat ago
Cudownie to czytać. Go, Szymon, go! 🙂