Są w musicalowym świecie tytuły-pomniki. Wielkie dzieła wielkich twórców przepełnione wielkimi songami i opowiadające wielkie historie. Miss Saigon z pewnością się do tej kategorii zalicza. Jest to tytuł doskonale znany musicalowej publiczności i w świecie narobił niemałego zamieszania, na zawsze zapisując się na kartach historii. Polska publiczność miała możliwość zetknięcia się z tragicznymi losami Kim na początku tego tysiąclecia w Teatrze Muzycznym ROMA, a kilka lat temu także w sieci kin Multikino, które emitowało specjalny spektakl jubileuszowy. W roku 2015 tytuł ten – w wersji School Edition – zaprezentowali również artyści Śródmiejskiego Teatru Muzycznego. W czerwcu ubiegłego roku kultowy helikopter wylądował z kolei w Teatrze Muzycznym w Łodzi.
Miłość niemożliwa
Kanwą tej historii są losy wietnamskiej prostytutki oraz amerykańskiego żołnierza, którzy poznają się w okolicznościach niekoniecznie sprzyjających rozwojowi romantycznego uczucia. Młodzi jednak, mimo trwającej wówczas wojny w Wietnamie, zakochują się w sobie. I gdy wydaje się, że los się do nich uśmiechnie, okazuje się, że ich wspólne szczęście nie trwa długo.
Miss Saigon jest odpowiedzią na operę Madame Butterfly, jednak dzieło Pucciniego nie było tutaj inspiracją bezpośrednią. Claude’a Michela Schönberga (kompozytora Miss Saigon) zainspirowało przypadkowo zobaczone w prasie zdjęcie, przedstawiające wietnamską matką, oddającą swoje dziecko opuszczającemu Sajgon żołnierzowi, w nadziei, że w innym świecie czeka je lepsze życie. Uświadomienie sobie tego oraz faktu, że historia w Miss Saigon jest inspirowana prawdziwymi wydarzeniami – wszak wojna w Wietnamie nie jest literacką fikcją – sprawia, że dzieło to staje się jeszcze bardziej wyjątkowe. I choć w opowiedzianej historii razić może brak realizmu i ckliwość (bohaterowie zakochują się w sobie na zabój właściwie w okamgnieniu), to dzieło Boublila i Schönberga – podobnie jak inny wielki tytuł tego duetu, Les Misérables – jest zdecydowanie bardziej wielowymiarowe i nie jest kolejnym płaskim melodramatem, jakim może się pozornie wydawać. Jest przy tym bardzo uniwersalne i niezwykle poruszające.
Wojna prawdziwa
Miss Saigon pokazuje bowiem wielki ból i zło wojny na wielu płaszczyznach i z wielu perspektyw. Widzimy upadek kobiet zmuszanych w celu przetrwania do prostytucji; zagubienie żołnierzy znieczulonych wojennymi działaniami; rozpacz i heroizm matki walczącej o lepsze życie dla swojego dziecka; ludzi chcących wyrwać się do lepszego świata. Widzimy też, że zmaganie bohaterów nie kończą się wraz z końcem wojny – pozostawia ona bowiem trwały uszczerbek w bohaterach, w ich psychice i odbija się również na ich bliskich przez długie lata.
Znałem wcześniej tę historię, bardzo dobrze znałem kompozycje autorstwa Schönberga, jednak przyjmowałem to trochę bezrefleksyjnie. Dopiero gdy zetknąłem się z całą historią, z kontekstem historycznym i gdy zacząłem czytać o wojnie, o losach żołnierzy, o bui doi – czyli skazanych na odrzucenie dzieci Wietnamek i amerykańskich żołnierzy – spektakl nabrał nowego wymiaru. Zderzenie się z tą świadomością jest naprawdę mocne. I mimo wielu niedociągnięć, jakie posiada łódzka inscenizacja tego tytułu, myślałem o tej historii jeszcze długo po wyjściu z teatru. A to jest dla mnie ogromną wartością i powodem, dla którego tak kocham spotkania z żywą sztuką.
Coś poszło nie tak…
Miss Saigon jest trzecim tytułem, który miałem okazję oglądać w Teatrze Muzycznym w Łodzi. Za każdym razem były to wielkie dzieła i absolutna czołówka moich ulubionych musicali – bo i Les Misérables, i Jesus Christ Superstar z pewnością się do nich zaliczają. I po raz kolejny siłą napędową całego spektaklu – poza fenomenalnym materiałem – są świetni artyści. Te dwa elementy już same sprawiają, że warto się do teatru wybrać i doświadczyć na własnej skórze tych emocji. Niestety, nieco mniej różowo prezentuje się reszta. Szwankowała nieco akustyka, duży problem miałem ze zrozumieniem wielu partii grupowych, a i solowe także pozostawiały wiele do życzenia. Było jednak lepiej, niż w przypadku Les Misérables, gdzie zupełnie nie słychać kiedy śpiewa lud. Ani co ten lud śpiewa. Tym razem zrzucę to na karb mojego miejsca – siedziałem bowiem mocno z boku i na środku pewnie było słychać lepiej. Mam nadzieję.
Niewykorzystany potencjał
Drugą kwestią, która nie przekonuje mnie w łódzkiej inscenizacji Miss Saigon, jest… sama inscenizacja. Niestety, mam wrażenie, że spektakl w reżyserii Zbigniewa Maciasa opiera się tylko na mocy kompozycji Schönberga, renomie samego tytułu przyciągającego tłumy oraz sile fantastycznych artystów. Tuż po spektaklu usłyszałem w foyer opinię, że w Miss Saigon zespół może nie pomaga, ale przynajmniej nie przeszkadza tak, jak w Les Misérables – i coś w tym na pewno jest. Zespół wokalno-taneczny jest w Miss Saigon nierówny – brakuje mu przebojowości, często kuleje też synchronizacja oraz konsekwencja w kreacji (szczególnie, gdy artyści znajdują się na dalszych planach).
Łódzka Miss Saigon jest również często – poza oczywistymi scenami zbiorowymi – mocno statyczna. Choć artyści dwoją się i troją, często w poszczególnych scenach zwyczajnie widać było brak pomysłu, przez co sami aktorzy niewiele mogli zrobić. Widz otrzymywał więc wyśpiewywanie arii – piękne skądinąd – a nie aktorską kreację. Były też i sceny, w których działo się sporo, jak np. w utworze American Dream, jednak scena ta była mocno kiczowata – i to niestety nie w dobrym znaczeniu kiczu.
Choć imponujące były kostiumy Zuzanny Markiewicz oraz charakteryzacja (kreski Thuya są genialne!), często brakowało mi w tym wszystkim realizmu. Bardzo przeszkadzało mi to w przypadku Kim, która przez cały spektakl – pomimo spotykających ją nieszczęść – miała nienaganną fryzurę i idealny makijaż. Wszystko to sprawia to, że uważam łódzką Miss Saigon za niewykorzystany potencjał – i tytułu, i obsady.
Dawka autentyczności
Spektakl ten ma jednak naturalnie mocne strony! W dużej mierze podobała mi się scenografia Grzegorza Policińskiego – szczególnie w momentach, gdy prezentowała ona wiele pomieszczeń i dawała artystom ciekawą przestrzeń sceniczną. Sprawdziło się to między innymi w utworze Sun and Moon, kiedy aktorzy biegali po scenie, trzymali się za ręce, całowali na schodach – dało to wrażenie szczerzej, młodzieńczej miłości. Bardzo podobała mi się też realizacja sceny w ambasadzie. Szczera rozpacz rozdzielonych rodzin i kochanków oraz sam zabieg scenograficzny z oddzielającym rodziny ogrodzeniem dawał spektaklowi dawkę autentyczności.
Najmocniejsze punkty
Jak wspomniałem na początku, główną siłą łódzkiej inscenizacji Miss Saigon jest jej obsada. Odtwórcy głównych ról prezentują bardzo wysoki poziom, choć niewątpliwie mogę wyróżnić kilku artystów, którzy zdecydowanie się na tle innych wybijali. Ewa Spanowska, wcielająca się w rolę Gigi, nie miała zbyt wielu okazji do pokazania się w tym spektaklu. Jej rola jest niewielka i choć pozornie mogłaby się wydawać pewnym zapychaczem dla fabuły, wykonywany przez nią utwór Z marzenia mego film przybliża codzienność, z jaką mierzą się wietnamskie prostytutki, żyjące pod rządami Szefa.
Tę rolę bardzo ciekawie wykreował Karol Wolski. Jego Szef jest bardzo cyniczny, liczy się dla niego tylko własna korzyść i zysk, których szuka w każdej chwili. W wykonaniu Wolskiego postać ta nabiera nieco komediowego charakteru, który bardzo mi odpowiadał. Nie zacząłem przez to pałać sympatią do Szefa – do talentu Karola z kolei jak najbardziej. W moim odczuciu była to jedna z lepszych kreacji spektaklu, bardzo dobrze zagrana, zaśpiewana i poprowadzona niezwykle konsekwentnie.
Bardzo dobrą kreacją może się także pochwalić Marcin Jajkiewicz, wcielający się w rolę mocno stąpającego po ziemi, twardego żołnierza amerykańskiego, będącego ogromnym wsparciem dla innych – szczególnie dla Chrisa. Marcina widziałem na scenie po raz pierwszy – nie miałem więc wobec niego żadnych oczekiwań. Bardzo zaskoczył mnie jednak swoją ciepłą barwą głosu, która szczególnie pięknie wybrzmiała w niezwykle emocjonalnym Bui Doi.
A ten znowu nie zawodzi
Prowodyrem mojej wizyty w Sajgonie w dużej mierze był Maciej Pawlak, wcielający się w postać Chrisa. Maćka widywałem już na scenie wielokrotnie, przez długi czas żałując, że dotychczas nie miał on roli, w której mógłby w pełni się zaprezentować. Cieszę się bardzo, że ostatnie miesiące to zmieniły, bo i Pippin, i Miss Saigon pokazują, że człowiek ten może naprawdę wiele. O warunkach wokalnych Macieja nie będę tym razem pisał zbyt wiele, bo robiłem to już niejednokrotnie. Myślę, że każdy, kto choć raz usłyszał Maćka, wie, jak świetnym – obdarzonym bardzo szlachetnym, jasnym i jednocześnie głębokim głosem – jest on wokalistą. Chris to jednak nie tylko głos (choć Why God? w wykonaniu Maćka to istna poezja!) – jest to także złożona postać.
Postać mężczyzny, któremu perspektywę i poniekąd także kręgosłup moralny zmieniła wojna oraz jej okrucieństwo. Mężczyzny szukającego szczęścia – swojego, ale też innych. Mężczyzny kochającego i mocno pogubionego. Przeszłość i wojna w Wietnamie nęka Chrisa we śnie i na jawie jeszcze długo po powrocie do Ameryki. A okrucieństwo wojny i jej skutki odcisnęły w jego życiu piętno na zawsze.
Maciej jest świetnym Chrisem i prezentuje w Miss Saigon kawał naprawdę dobrego aktorstwa. Jego Chris to nie tylko nieskazitelnie wyśpiewane dźwięki, ale też szereg gestów i zachowań, charakteryzujących tę postać. A także ogromne emocje – szczególnie przejmujący i przekonujący jest w scenach najbardziej dramatycznych, m.in. w finale. Jest to kreacja zupełnie inna od tego, do czego Maciej przyzwyczaił nas rolami w Kobietach na skraju załamania nerwowego, Czarownicach z Eastwick czy nawet w Pippinie, dlatego tym bardziej warto zobaczyć go w tym spektaklu.
Kobiety Chrisa
Bardzo dobrze wypadają na scenie także jego życiowe wybranki. Ellen, czyli Amerykanka, którą Chris poślubił po powrocie z wojny, jest jego ostoją, zawsze trzeźwo myślącą, ciepłą, empatyczną. Choć nie jest to duża rola, niesie za sobą spory ładunek emocjonalny – szczególnie w scenach kłótni z Chrisem – a wykonane przez Agnieszkę Przekupień Maybe jest jednym z najpiękniejszych i najbardziej autentycznych momentów spektaklu.
Myślę, że główne role kobiece są nadal w teatrze czymś wyjątkowym. Częściej to mężczyźni mają okazję kreować wielkie postaci i pracować nad dużymi, wymagającymi rolami. Choć na scenie towarzyszą im oczywiście panie, to raczej są one gdzieś w ich cieniu, nie mając tylu okazji, by się zaprezentować. Są jednak i od tego oczywiste wyjątki – jest Velma oraz Roxie w Chicago, jest tytułowa Evita, jest też oczywiście Kim. Siedemnastoletnia Wietnamka skrzywdzona przez los, która na scenie przechodzi niemałą metamorfozę i różne etapy życia. Ciężar kreowania tej niełatwej postaci w łódzkiej inscenizacji spoczął na barkach doskonale znanej musicalowej publiczności Sylwii Banasik oraz dwóch debiutantek – Joanny Gorzały oraz Urszuli Laudańskiej. Ja w roli Kim widziałem tę ostatnią i uczestniczyłem w drugim spektaklu, w którym Laudańska kreowała tę postać.
Mocny debiut
Urszula jest studentką poznańskiej Akademii Muzycznej, dlatego słyszałem ją już wcześniej podczas jednego z koncertów. Była wtedy jedną z trzech wokalistek, które przykuły moją uwagę. Gdy zobaczyłem więc obsadę swojego spektaklu, byłem mocno zdziwiony (w poprzednim sezonie Kim kreowały Banasik oraz Gorzała), ale jednocześnie ucieszyłem się, że będę mógł zobaczyć w tej roli Ulę. I, przyznać muszę, że jest to debiut bardzo udany!
Partie wokalne Kim są różnorodne, wymagające, a Ula dobrze podołała temu zadaniu, przekazując widzom wiele różnych emocji w głosie. Laudańska ma bardzo ciekawy wokal, który moim zdaniem bardzo dobrze pasuje do tej roli. Jej głos jest bowiem na tyle delikatny, że współgra z wizerunkiem młodziutkiej Kim, a przy tym na tyle dojrzały, że słychać, że nie jest już ona dzieckiem. Ula bardzo dobrze wyśpiewała długie frazy, prezentując też całkiem pokaźną skalę głosu. Nieco gorzej niż wokalnie wypadła w moim odczuciu aktorsko. Kim jest bardzo dużym wyzwaniem w tej materii, emocje nią targające są bardzo trudne i uważam, że był zauważalny fakt, że Ula miała na przygotowania relatywnie mniej czasu niż koleżanki na roli. Widzę w niej jednak duży potencjał i chętnie będę obserwował jej dalszy rozwój.
Wcale nie taki zły
Moim odkryciem tego spektaklu, a zarazem najjaśniejszą jego gwiazdą jest jednak Marcin Sosiński w roli Thuya. Sama ta postać jest według mnie najciekawsza i najbardziej złożona, a to, co z kreacją tą zrobił Marcin, sprawiło, że jeszcze długo po wyjściu z teatru analizowałem tę właśnie postać. Mimo że na scenie był przez krótką chwilę, swoją charyzmą i interpretacją skradał całe show. Choć często spotykałem się z opinią, ze z Thuya jest kawał… zbója i złego człowieka, ja dostrzegłem coś innego. Nie wiem, z jaką intencją była pisana ta postać, nie wiem, jak interpretują ją inni artyści, ale w kreacji Sosińskiego dostrzegłem przede wszystkim zło wojny. Nie złego człowieka, a okrucieństwo bestialstwa, które się na nim odbiło.
Dla mnie Thuy jest postacią bardzo niejednoznaczną i nieoczywistą. Jest pogubiony, zepsuty przez wojnę i jej okrucieństwo. Uważam, że to właśnie wojna i system uczyniły z niego tego człowieka, jakim ostatecznie się stał. I zniszczyły jego uczucia i człowieczeństwo. Aspekt spustoszenia, jakie wojna poczyniła w ludzkich wnętrzach, jest w Miss Saigon potraktowany trochę po macoszemu. Sosiński świetnie wybronił to swoją kreacją, czyniąc z pozornie zerojedynkowego antagonisty postać prawdziwie tragiczną, z którą momentami niemalże sympatyzowałem. Postać prawdziwie zakochaną, a później zaślepioną zarówno tą miłością, jak i wietnamską wojną. Śmiem zaryzykować wręcz, że uczucie Thuya i jego początkowa troska o Kim były bardziej szczere i autentyczne niż w przypadku Chrisa.
Ale może za bardzo zagłębiam się w samą historię? W każdym razie dla mnie Thuy jest bohaterem tragicznym, a na pewno nie jednoznacznie negatywnym. Przed Marcinem z kolei kłaniam się po pas, dziękując za ogrom przeżyć, wrażeń i rozmyślań. Zdecydowanie jedna z najlepszych aktorskich kreacji, jakie dotychczas oglądałem na deskach teatrów muzycznych.
Spektakl na jeden raz?
Podsumowując, uważam Miss Saigon za genialny materiał, wypełniony po brzegi wielkimi emocjami, pięknymi kompozycjami, uniwersalną historią i niejednoznacznymi postaciami. Łódzka inscenizacja posiada wiele wad i niedociągnięć i spłyca monumentalność dzieła Schönberga. Obronną ręką wychodzą jednak soliści, prezentując bardzo dobry poziom zarówno wokalny, jak i aktorski. Przed spektaklem zastanawiałem się, czy będzie to jedno z tych dzieł, na które chciałbym wracać. Po wyjściu z teatru uznałem, że nie – za dużo było dla mnie błędów. Dziś, po dłuższym czasie – chciałbym. Mimo wspomnianych mankamentów, chciałbym na nowo poczuć ból Kim, zobaczyć rozterki Thuya, na nowo zacząć zastanawiać się nad tą historią. I przede wszystkim – raz jeszcze posłuchać tych fenomenalnych głosów. Albo i innych, bo zdecydowana większość obsady Miss Saigon jest mocno imponująca! No i znów zachwycić się Marcinem Sosińskim. Mówię Wam – jest to złoto.
10 COMMENTS
wokalistka_majewska
3 lata ago
Zdecydowanie najlepszy musical wszech czasów. W marcu znów będzie można go zobaczyć w Łodzi. 🙂
Szymon
3 lata ago
AUTHORBardzo czekam na ten powrót!