O tym, że Jesus Christ Superstar jest dla mnie dziełem wyjątkowym, pisałem już wielokrotnie. O tym, ile znaczy dla mnie inscenizacja Jakuba Wociala i Santiago Bello wystawiana w Teatrze Rampa – również. Wielokrotnie w swoich tekstach odnosiłem się do tego spektaklu, rozpisywałem się o nim również – głównie na profilach społecznościowych – po każdorazowym zetknięciu się z tym dziełem. To on rozpoczął moją blogową działalność i to właśnie temu tytułowi poświęciłem mój pierwszy (tematyczny) blogowy wpis. Następnie pisałem o tym, jak inscenizacja Rampy prezentowała się na większej scenie CKK Jordanki, o tym, jak wpłynęła na moje życie czy też o tym, dlaczego jest moim ulubionym musicalem. I choć wielokrotnie się do tego tytułu odnosiłem, dotarło do mnie, że właściwie nadal na blogu nie ma stricte recenzji tego dzieła. Chyba pora to zmienić.
Postanowiłem więc zebrać w jednym miejscu to, co do tej pory udało mi się spłodzić na ten temat. A może i dodać coś nowego? Pewnie tak. Zakończenie czwartego sezonu z tą rock operą, na dodatek z nowymi osobami w obsadzie, zdaje się być dobrym momentem na takie podsumowanie. Nie chcę aż tak bardzo powielać wcześniejszych informacji (o tym, jak trafiłem na Targówek, pisałem tutaj). Tutaj skupię się na samym spektaklu – głównie na tym, czego można było doświadczyć w roku 2019.
Zacznijmy od początku…
Jesus Christ Superstar stworzył kultowy, musicalowy duet – Andrew Lloyd Webber oraz Tim Rice, którzy są odpowiedzialni za wiele niezapomnianych dzieł (w duecie m.in. za Evitę). Historia ta, opowiadająca o siedmiu ostatnich dniach życia Jezusa Chrystusa, początkowo wydana była jedynie na albumie koncepcyjnym, ponieważ obawiano się, że w formie teatralnej będzie ona budzić zbyt wielkie kontrowersje. I tak faktycznie się działo. I dzieje się właściwie nadal. Mocna, rockowa muzyka, ludzkie oblicze Jezusa czy nie do końca negatywny obraz Judasza sprawiają, że nie dla wszystkich jest to dobrze strawna rozrywka. I choć dla mnie nie jest to dzieło obrazoburcze, rozumiem, że dla innych może być kontrowersyjne.
Rockowe rekolekcje
Jesus Christ Superstar przedstawia doskonale znaną historię, opowiedzianą jednak głównie z perspektywy Judasza, w której znaczną rolę odgrywa także Maria Magdalena. Jesteśmy więc świadkami wjazdu Jezusa do Jerozolimy, ostatniej wieczerzy czy wydarzeń wielkopiątkowych, ale także rozterek Judasza, zwątpień Piłata czy przebiegłości kapłanów.
Jakub Wocial oraz Santiago Bello zaprezentowali tę historię niezwykle dynamicznie i emocjonalnie. Zrezygnowali także z przerwy między aktami, dzięki czemu udało im się zachować wysokie napięcie wśród publiczności przez cały spektakl. Istotny jest też fakt, że tytuł ten grany jest w Rampie jedynie podczas wielkiego postu, czyli w trakcie przygotowań do Wielkanocy – do wydarzeń, o których tytuł ten opowiada. Sprawia to, że przeżywanie tego spektaklu nabiera charakteru duchowego i może być z powodzeniem traktowane jako swoiste rockowe rekolekcje.
Hitchcock musicalu
Ciężar emocjonalny i powagę wydarzenia czuć już od samego początku, od wejścia na salę, bo spektakl zaczyna się tak naprawdę na długo przed wybrzmieniem pierwszych dźwięków. A później jak u Hitchcocka – po trzęsieniu ziemi napięcie już tylko rośnie. Dzieło Webbera i Rice’a posiada bardzo charakterystyczną uwerturę, zawierającą w sobie mieszankę niemalże wszystkich dźwięków spektaklu i na jej podstawie można by właściwie streścić całą tę rock operę. W taki właśnie sposób zaprezentowali to Wocial i Bello.
Uwertura jest bardzo ważnym elementem musicali, traktowanym jednak często dość mocno po macoszemu. Jesus Christ Superstar w Teatrze Rampa może pochwalić się jedną z najlepszych uwertur (jeśli nie najlepszą), jaką miałem przyjemność oglądać. W telegraficznym skrócie przedstawia ona całą fabułę rock opery, a jest to zaprezentowane z ogromnym ładunkiem emocjonalnym. Bardzo duża w tym zasługa fenomenalnej choreografii Santiago Bello, która każdorazowo robi na mnie ogromne wrażenie. Ten zaledwie kilkuminutowy utwór serwuje kilka naprawdę wielkich smaczków, z których najciekawsze są dźwiganie przez Jezusa „krzyża” (którym notabene jest Nadzieja) oraz moment zawiśnięcia na „krzyżach” (dlaczego słowo to znajduje się w cudzysłowie, przekonacie się, oglądając spektakl na żywo).
Magia niedopowiedzeń
Tak naprawdę wiele aspektów tej inscenizacji można by wziąć w cudzysłów, bo bardzo rzadko jest tu miejsce na dosłowność. Spektakl Wociala i Bello przepełniony jest symboliką, niedopowiedzeniami i niejednokrotnie udowadnia, że mniej znaczy więcej. Zachwyca mnie nowatorskie podejście do tematu, doskonale wyważona mieszanka współczesności z historią (która objawia się m.in. w kostiumach Doroty Sabak) oszczędność scenografii i rekwizytów, a przy tym maksymalne wykorzystanie istniejących zasobów. Połacie ciągnącego się materiału czy wiszące sznury tworzą właściwie cały spektaklowy świat i naprawdę nie potrzeba więcej! Bardzo ważne jest tu także plastyczne światło w reżyserii Tomasza Filipiaka, które w zależności od okoliczności potęguje niepokój, gniew czy sielski nastrój.
Pięknie wizualnie wygląda także scena, gdy Maria Magdalena wyśpiewuje jeden ze swoich hymnów Jest wszystko w porządku, wtórują jej tancerki w symbolicznej choreografii, a w powietrzu unosi się pył. Bardzo lubię, gdy w teatrze nie ma czwartej ściany, gdy aktorzy wchodzą z widzami w interakcje czy zwyczajnie wychodzą poza granice sceny, co ma miejsce również podczas tego spektaklu, gdzie przestrzeń pozasceniczna jest naprawdę świetnie zagospodarowana.
Najwyższy poziom
Istotna w tym spektaklu jest choreografia Santiago Bello oraz ruch sceniczny. Czasami są to fenomenalne układy (jak choćby uwertura czy Song Heroda), czasami pozornie chaotyczne ruchy tłumu dopadającego i osaczającego Jezusa, bardzo sensualne i sugestywne ruchy podczas sceny w świątyni czy nierzadko drobne i subtelne, ale bardzo znaczące gesty. Na wyżyny emocje wznoszą także sceny z bijącym się z myślami Judaszem, kiedy to tancerze symbolizują właśnie tę jego wewnętrzną walkę, gonitwę myśli, wewnętrzny chaos i nieład.
Rock opera Jesus Christ Superstar charakteryzuje się bardzo mocnym brzmieniem, w tym przypadku dodatkowo podsyconym bardzo rockowym aranżem Jana Stokłosy (szczególnie w Gethsemane). Imponujące są też niezwykle trudne partie wokalne – zarówno w spektakularnych zbiorówkach, jak i przejmujących solowych hymnach. Utwory chóralne w wykonaniu zespołu Rampy brzmią naprawdę bardzo dobrze – świetnie zbudowany jest klimat pompatycznego Hosanna czy tajemniczych The Temple oraz Trial. Muszę jednak przyznać, że nie w każdym miejscu widowni tego niewielkiego teatru słowa są równie dobrze zrozumiałe i czasami rockowe instrumentarium wygrywa batalię z wokalistami.
Jak zawsze w przypadku spektakli w Rampie (i w większości spektakli ogólnie) kluczową rolę odgrywa obsada. I tak, jak zachwycała mnie ona już poprzednim razem, tak w tym sezonie, wrażenie to zostało jeszcze silniej spotęgowane. W tym roku wystawiona została rekordowa liczba 36 spektakli, co przyniosło konieczność zaangażowania w tę produkcję dodatkowych artystów. Było to według mnie strzałem w dziesiątkę, bo dało spektaklowi świeżość i nową jakość.
Mocna obsada
Zmierzenie się z kreacją postaci historycznych nigdy nie jest łatwe, a gdy w grę wchodzi Bóg oraz Jego najbliższe otoczenie – poprzeczka jest zawieszona jeszcze wyżej. Ja w tym roku miałem to szczęście, że w różnych konfiguracjach widziałem w akcji całą obsadę i zaświadczam, że artyści Rampy wychodzą z tego absolutnie obronną ręką. Począwszy od mniejszych ról, takich jak przerysowany Herod (Daniel Zawadzki), niezwykle energiczny i żywiołowy Szymon, kreowany zamiennie przez Przemysława Niedzielskiego i Arkadiusza Borzdyńskiego czy nieco zagubiony Piotr, w którego wcielają się Jakub Szyperski oraz Maciej Pawlak. Obaj panowie mają bardzo delikatne i jasne głosy, nie do końca może pasujące do takiej formuły, jednak słucha się ich z przyjemnością. W ogólnym rozrachunku to Pawlak zrobił na mnie większe wrażenie – głównie właśnie przez nieskazitelny wokal oraz małe, pozornie nieznaczące gesty, budujące tę postać (jak przetarcie oczu po wybudzeniu ze snu przy pojmaniu Jezusa).
Od początku nie do końca przemawiało do mnie mroczne trio spektaklu, czyli Kajfasz, Annasz i kapłan (w tym przypadku kapłanka), w których wcielają się kolejno Paweł Tucholski, Agnieszka Fajlhauer oraz Brygida Turowska. Uważam, że postaci Annasza i kapłana, wyśpiewane przez kobiety, tracą nieco mocy i nie mają takiej siły, jak miało to miejsce choćby w Teatrze Muzycznym w Poznaniu, gdzie role te kreowali Przemysław Zubowicz oraz Michał Łaszewicz. I choć przyznać trzeba, że i Turowska, i Fajlhauer naprawdę dobrze kreują swoje postaci, wprowadzając sporo niepokoju na scenie, odczuwam pewien niedosyt i niewykorzystany potencjał scen z ich udziałem. Przyznaję jednak – z każdym spektaklem coraz bardziej przekonuję się do tego zabiegu.
Najlepsza inwestycja
Strzałem w dziesiątkę było dla mnie z kolei zaangażowanie do roli Kajfasza Pawła Erdmana, który tę samą rolę kreuje w Teatrze Muzycznym w Łodzi – gdzie moim zdaniem nie może w całości pokazać swoich możliwości. Choć jego imiennik (Paweł Tucholski), obecny w obsadzie od początku, radzi są z tą rolą poprawnie, dopiero Erdman nadał Kajfaszowi wszystkie potrzebne cechy. W jego wykonaniu jest to postać bezkompromisowa, nieczuła, mroczna i tajemnicza. Wpływ mają na to mimika, postawa, aparycja, niezwykła głębia głosu, która zachwyciła mnie już podczas LesMis… Wszystko jest na swoim miejsc i jest to dla mnie jedna z dwóch najlepszych tegorocznych inwestycji obsadowych.
Drugim moim wielkim odkryciem jest Andrzej Danieluk w roli Piłata. Dotychczas w roli tej widziałem fenomenalnego Macieja Nerkowskiego, który wchodząc w buty Piłata, brawurowo oddaje jego niepewność, wahanie, rozdarcie czy w końcu wściekłość i pasję. A mam wrażenie, że Danieluk zrobił to jeszcze lepiej! Jedną z mocniejszych scen spektaklu jest kłótnia Piłata z Jezusem, próba wyciągnięcia od Niego jakichś informacji, chęć pomocy i ostateczna bezradność. Danieluk genialnie zaprezentował tę desperacką próbę uwolnienia Jezusa oraz siebie spod ciężaru tej decyzji. Momentami jego śpiew zamieniał się w prawdziwy krzyk, przez co stawało się to jeszcze bardziej autentyczne. Całkowicie przekonał mnie do swojej kreacji.
Dwa żywioły
Bardzo lubię oglądać na teatralnych deskach Natalię Piotrowską. Jako wokalistka była mi znana częściej z bardziej drapieżnego wizerunku i mocniejszych dźwięków, a to w tym spektaklu właśnie, jako Maria Magdalena, po raz pierwszy pokazał mi inną twarz – subtelną, delikatną, niezwykle kobiecą. Zagubioną, niepewną, nierozumiejącą tego, co się z nią dzieje. Natalia bardzo dobrze wypadła wokalnie, a i aktorsko była według mnie bardziej przekonująca niż jeszcze rok temu. Bardzo wymowne, ale jednocześnie nienachalne było zerkanie na Jezusa czy choreografia podczas utworu Jest wszystko w porządku.
Od tego sezonu rolę Marii Magdaleny kreuje w Rampie także Agnieszka Przekupień, laureatka ubiegłorocznej Teatralnej Nagrody Muzycznej im. Jana Kiepury dla Najlepszej Wokalistki Musicalowej. Jeśli chodzi o wokal, bardziej chyba lubię ten Natalii (a na pewno jestem do niego bardziej przyzwyczajony), ale Agnieszka świetnie wykreowała tę postać aktorsko. Lepiej też chyba dźwignęła emocjonalny ciężar, jaki niesie z sobą ta postać, zwłaszcza w utworze Jak mam go pokochać, który jest jednym z bardziej znanych kobiecych songów musicalowych.
Kim jest Judasz?
Jesus Christ Superstar to dzieło, które w zupełnie innym świetle stawia postać Judasza. Pokazuje jego motywacje, rozterki, poczucie odrzucenia, porzucenia, oszukania. W historii oraz tradycji Kościoła postaci tej nie poświęca się wiele uwagi – jest zdrajcą i tyle. Również w języku potocznym imię to jest synonimem zdrady. Dzieło Webbera i Rice’a pokazuje ludzkie oblicze Judasza. Jego udział w Boskim planie i… poczucie wykorzystania. Kreacja Sebastiana Machalskiego jest wielką perłą tego spektaklu. Obserwując go na scenie, widz autentycznie zastanawia się, co kierowało tym człowiekiem i zaczyna współodczuwać jego pogubienie, fascynację Jezusem i miłość do Niego, niezrozumienie, chęć naprawy sytuacji.
W inscenizacji Wociala i Bello to właśnie Judaszowi poświęca się najwięcej uwagi, na tę postać położony jest największy nacisk. I Sebastian świetnie się w tej roli broni. Na starcie, w utworze Heaven on their minds, wyznacza bardzo wysoki poziom wokalny, który utrzymuje do samego końca. W tym wszystkim jest również bardzo dobry aktorsko i wstrząsa mną przede wszystkim swoą autentycznością i emocjami. Szczególnie ujmuje mnie to w momencie, gdy dociera do niego, co właściwie uczynił, tuż przed (prawie) ostatnim utworem czy w utworze Damned for all time. Prawdziwa rozpacz, żal, rozgoryczenie były niesamowicie poruszające i autentyczne.
Wraz z Sebastianem rolę tę kreował w tym sezonie Jerzy Gmurzyński, którego po raz pierwszy usłyszałem w grudniu ubiegłego roku podczas koncertu The best of Broadway. Zrobił wtedy na mnie naprawdę dobre wrażenie i byłem ogromnie ciekaw, jak poradzi sobie z tą wymagającą rolą. I poradził sobie dobrze, choć trzeba przyznać, że nie była to kreacja na miarę Machalskiego. Jerzy jest bardzo sprawny wokalnie, ale aktorsko był czasami dość mocno przerysowany, niektóre sceny były przedramatyzowane i nie do końca podobała mi się też jego interpretacja utworu Superstar.
Król emocji
Jezus w wykonaniu Jakuba Wociala to dla mnie kolejna i chyba największa emocjonalna kopalnia. Kreacja ta od samego początku, od pierwszego spotkania, robi na mnie kolosalne wrażenie i byłem ogromnie ciekaw, jak w konfrontacji z Jakubem wypadnie Sebastian Machalski, który w tym roku dwukrotnie kreował także postać Jezusa. I z wielką radością mogę powiedzieć, że Rampa może poszczycić się teraz dwoma naprawdę genialnymi Jezusami! Chrystus w wykonaniu Wociala z początku jest nieco chłodny, a do mnie bardzo przemawia to zdystansowanie. Pokazuje ono bowiem, że – jako Bóg – wie już, co będzie się działo za moment. Wie, że będzie zdradzony; wie, że to Jego ostatnie chwile. Do końca jest jednak przy tym pełen pasji – co pokazuje choćby genialna scena w świątyni, zaprezentowana z ogromną ekspresją oraz mocą w głosie.
Jakub jednak przede wszystkim wygrywa tę role swoją charyzmą, autentycznością, emocjonalnością oraz kunsztem wokalnym. Gethsemane w wykonaniu Jakuba za każdym razem mną wstrząsa, wbija w fotel, zamurowuje. Odbiera mowę, porusza do głębi i przeszywa na wskroś. Podobny ładunek emocjonalny mają zresztą i kolejne sceny – pojmanie, biczowanie, śmierć. Na twarzy Jakuba widzę ogromne poświęcenie, rozgoryczenie i ból. A co najważniejsze – sam ten ból czuję. Kuba nie pozwala sobie na półśrodki, nie daje sobie taryfy ulgowej i ta prawda, którą wkłada on w wykreowanie postaci, jest przekazywana widzom. Tego nie da się podrobić. W tym roku jeden ze spektakli oglądałem z pierwszego rzędu, z którego wszystkie upadki na scenę było nie tylko widać, ale i doskonale słychać, co jeszcze mocniej potęgowało efekt. Jakub każdym spektaklem udowadnia, że absolutnie zasłużył i zapracował sobie na ubiegłoroczną Teatralną Nagrodę Muzyczną im. Jana Kiepury dla Najlepszego Wokalisty Musicalowego.
Judasz czy Jezus?
Machalski do kreacji Jezusa podszedł nieco inaczej. Mesjasz w jego wykonaniu był z początku bardziej radosny, bliższy apostołom i dopiero z czasem nabierał dystansu. Wokalnie Sebastian nie zawiódł ani przez moment – niesamowicie wysokie dźwięki w What’s the buzz, Strange thing mystifying czy The temple brzmią w jego wykonaniu bardzo mocno i bardzo pewnie. Sebastian ponownie wypada też bardzo dobrze aktorsko, a końcówka Gethsemane w jego wykonaniu to prawdziwe wołanie o pomoc. Przyznać trzeba jednak, że było czuć, że w butach Jezusa nie czuje się jeszcze tak swobodnie, jak w Judaszowych. A i sceniczna chemia pomiędzy duetem Machalski-Gmurzyński nie jest tak elektryzująca jak między Wocialem i Machalskim.
Siła zespołu
Spektakl w Rampie jest napędzany przez cały zespół, który pracuje razem jak jeden, doskonale skoordynowany organizm. Obok wspaniałych solistów są genialni tancerze oraz świetny zespół wokalny. Widać, że spektakl ten jest dla artystów dużym wysiłkiem nie tylko fizycznym, ale też emocjonalnym. Każdy gest, symbol, ruch jest doskonale przemyślany i jest po coś. Mistrzowskie interpretacje muzyczne przenoszą w inny wymiar, a zbiorowe choreografie nie są jedynie tańcem, a integralnym elementem opowiadanej historii. Wszystko to zebrane razem jest szczegółowo utkaną całością, misterną mozaiką emocji i wzruszeń, w której miesza się talent oraz wrażliwość występujących artystów.
Genialnym zabiegiem jest wprowadzenie do historii postaci Przeznaczenia (brawurowa kreacja Dominiki Łakomskiej oraz Marty Wardyńskiej!), która rzuca nowe światło na przebieg części wydarzeń. Nowego znaczenia dzięki temu nabierają konfrontacja Jezusa z Judaszem tuż przed zdradą czy samobójstwo Judasza, które samo w sobie jest zresztą świetnie zrealizowaną sceną, pokazującą, że w teatrze nie trzeba pokazywać wszystkiego w sposób dosłowny.
Każdorazowo przejmuje mnie scena biczowania, która jest do bólu autentyczna i przeszywająca, przedstawiona z ogromną pasją, a przy tym pokazująca, że to nie jedynie biczownik, a każdy z nas wymierza cios Jezusowi. A zastosowany m.in. w tej scenie efekt slow motion jeszcze bardziej to potęguje, pokazując, że w tym momencie świat autentycznie spowalnia, zatrzymuje się. Mistrzowska i bardzo autentyczna w wykonaniu obu Jezusów jest także scena zaraz po biczowaniu, gdy w konwulsjach walczą oni o życie.
Suma małych rzeczy
Spektakl ten jest budowany także sumą małych rzeczy, których czasami można nie dostrzec od razu. Nadzieja w wykonaniu Ani Kędroń, która i tutaj poddaje się (umiera) jako ostatnia, dzikość w oczach Pauliny Janczak podczas biczowania, szaleństwo Santiego podczas samobójstwa Judasza, roztargniony Patryk Gładyś podczas songu Heroda, Natalia Piotrowska delikatnie zmieniające melodię podczas Everything’s alright, symboliczne kolory kostiumów tancerzy, zmieniające się w zależności od sytuacji, Jezus dyskretnie przyglądający się niektórym wydarzeniom z boku… No można by tak jeszcze trochę wymieniać.
Mam wrażenie, że im częściej oglądam Jesus Christ Superstar w Teatrze Rampa, tym więcej myśli kotłuje się w mojej głowie i paradoksalnie tym mniej mam do powiedzenia. Inscenizacja Jakuba Wociala i Santiago Bello jest swego rodzaju misterium, przeszywającym na wskroś i wznoszącym na wyżyny emocjonalne zarówno widzów, jak występujących na scenie artystów. Czegoś takiego nie doświadczyłem na żadnym innym musicalu.
Uwielbiam patrzeć, jak ten spektakl ewoluuje, jak ja go na nowo odkrywam, jak na nowo poznaję poszczególne postaci, dostrzegam symbole, które nie były widoczne za pierwszym razem, przeżywam inne sceny. Odkrywam siebie.
Idzie nowe!
Mimo że widziałem ten spektakl już kilkukrotnie, ciągle nie mam dość, ciągle tęsknię do kolejnych przedstawień. I jeśli Wy także obawialiście się, że na kolejne spotkanie z tymi ludźmi czekać trzeba będzie do kolejnego wielkiego postu – mam dobre wieści! Spektakl wróci na afisz wcześniej, bo już w lutym 2020 roku i to w zupełnie nowym miejscu, gdzie będzie wystawiany równolegle ze spektaklem warszwskim! Również w obsadzie znajdzie się kilka dodatkowych nazwisk (rolę Marii Magdaleny będzie dodatkowo kreować Wiktoria Białecka, z kolei szeregi zespołu wokalnego zasili Aleksandra Kosiorek). Więcej szczegółów już wkrótce!
11 COMMENTS